To jak jest? Kobieca rewolucja w Polsce udała się czy się nie udała? Na ulicach wcale nas nie tak dużo, przez Sejm przechodzą następne antykobiece ustawy, które w kwestii praw reprodukcyjnych cofają nas do wymyślonego przez wiktoriańskich patriarchów średniowiecza. Hasło „Beata, niestety, twój rząd obalą kobiety” dziś wzbudza nostalgiczny śmiech. Czy to znaczy, że kobiety przegrały?
Mam wrażenie, że choć – jak mówi klasyk – okoliczności sprzyjają przeciwko nam, jest wręcz przeciwnie. Czarny Protest czy Strajki Kobiet przyniosły znacznie więcej, niż dziś jesteśmy w stanie zarejestrować. I mówię tu zarówno o warstwie politycznej, jak i o nas samych, uczestniczkach i organizatorkach. Rok temu wiele kobiet w Polsce zobaczyło, że nie muszą zawsze być grzeczne, a ich głęboka frustracja ma korzenie, których wcale sobie nie wymyśliły, które da się nazwać.
Czarny protest to nie tylko akcja polityczna
Tegoroczny Czarny Wtorek był dla części z nas okazją do wspominania jednego z najfajniejszych momentów w życiu – to przecież nie była tylko udana, wielka demonstracja, to było odurzenie endorfinami po tym, jak wiele z nas po raz pierwszy odważyło się krzyczeć z głębi ciała. Takie rzeczy pamięta się nie jak akcję polityczną, ale jak pierwszy skok na bungee.
Inne z nas zdecydowały się wykorzystać rocznicę Czarnego Poniedziałku do zbierania podpisów pod nową wersją ustawy Ratujmy Kobiety. I była w tym jakaś prawidłowość: inaczej niż dziewczyny uruchomione zeszłoroczną energią, „stare ruchy feministyczne” nauczyły się krzyczeć już dość dawno temu i nie przejmowały się aż tak bardzo tym, że świat postrzega je jako niegrzeczne dziewuchy. Czarny Wtorek? A co tu świętować? Działać trzeba!
Sprawy kobiece w końcu są zauważane
A dla wielu innych kobiet Czarny Wtorek był zupełnie zwykłym wtorkiem. Może tylko trochę innym od wtorków sprzed Czarnego Poniedziałku. Nie mamy jeszcze konkretnych badań socjologicznych, ale widać na przykład, że w mediach udział komentatorek i ekspertek kobiet zwiększył się i są one poważniej traktowane, nawet na konserwatywnej prawicy. Myślę, że coraz więcej kobiet coraz lepiej negocjuje rodzinny podział obowiązków domowych. W moim otoczeniu (prawda, że dość specyficznym) kobiety coraz częściej ubierają się dla siebie, a nie po to, by przyciągać męskie spojrzenia. Co oznacza tyle, że przestajemy uznawać seksapil za narzędzie osiągania życiowych sukcesów (skuteczność takiej strategii zawsze była raczej antykobiecym mitem, ale daliśmy się na to złapać).
Sprawy dotyczące kobiet przez ostatni rok weszły na łamy gazet i do telewizji. Ogromne i żywe grupy kobiece na Facebooku pokazały, jak bardzo tego brakowało: każdy news zaczął się roznosić z prędkością światła. Okazało się, że polskie kobiety mają dość czytania o wirtualnym kraju, w którym niemal wszyscy chodzą w garniturach i najbardziej martwią się cenami paliw. Media zaczęły się dostosowywać i choć jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim zaczniemy przynudzać mniej więcej po równo na męskie i babskie tematy.
Rok temu też byłoby w Polsce możliwe, żeby trener drużyny piłkarskiej, zawiedziony poziomem zawodników, powiedział o nich: „grali jak kobiety”. Tylko że rok temu dostałby za to brawa, a tydzień temu dostał po głowie za brak szacunku, dyskryminację i seksizm.
I myślę, że zarówno Strajk Kobiet, jak i mój własny komitet Ratujmy Kobiety nie doszacowały ogromu kulturowych zmian, które się tutaj dzięki nim zaczęły. Walczymy o konkrety, których wagę docenia mnóstwo osób, ale nie zauważyłyśmy, że to już nie jest tylko jeden front walki, a i ta walka zmieniła charakter. Chcemy całego życia i coraz śmielej bierzemy je sobie, ale teraz jest czas na uczenie się, jak właściwie to, czego chcemy, miałoby wyglądać. Stare wzorce działają coraz słabiej, trzeba wypracować nowe. Wiemy na pewno – ale jakoś żadna partia nie potrafi tego przekuć w polityczny przekaż – że powinno wyglądać rozmaicie.
Najważniejszy jest wolny wybór
Wbrew pozorom Polska to kraj zróżnicowany światopoglądowo, w którym jednolite „reżimy przyzwoitości” (historycznie upraszczając: szlachecko-folwarczny, realnie socjalistyczny, katolicki…) zawsze ogrywano i rozgrywano na najróżniejsze sposoby. Dlatego mimo różnych innych utrudnień i niepowodzeń zaprotestowałyśmy dopiero w zeszłym roku. Po raz pierwszy rząd oświadczył, że jest za tym, by nie tylko malować na wybrany kolor prawną fasadę praw reprodukcyjnych, ale i policzyć pokoje dziecinne, czy zgadzają się z polską normą i liczbą ciąż zarejestrowanych u lekarza. Na takie pomysły padło gromkie „nie!”.
Wciąż czekamy na polityczkę lub polityka, który będzie umiał zaproponować nam takie ramy naszej (zróżnicowanej) prywatności, że powiemy gromkie „tak!”.
Takich polityków najchętniej odesłałabym do filmu „Botoks” Patryka Vegi. Cztery główne bohaterki – każda w sposób charakterystyczny dla swojej sytuacji, wykształcenia, wierzeń i temperamentu – mierzą się na ekranie z kwestiami opisywanymi przez to, co w prawodawstwie nazywamy prawami reprodukcyjnymi: tym, co tyczy się płodności, seksu, stosunku do dzieci, sumienia. To nie jest film z jakąś tezą, może poza tą jedną, że ludzie podejmują różne wybory i decyzje i warto im to zalegalizować. Być może to brak tezy zaskoczył krytyków – w dobie informacyjnej „weaponizacji” (każdy news staje się bronią w wojnie kulturowej) to rzeczywiście niespodziewane. Ale właśnie dlatego film ten wydał mi się tak istotny. Przypomniał nam wszystkim, że najważniejszy jest wolny wybór. I edukacja, bo bez niej wybory bywają dobre tylko przypadkiem.