Wchodzenie w Polsce w związek mieszany – z człowiekiem innego obywatelstwa – to trochę jak praca u podstaw wobec nasilających się nastrojów ksenofobicznych i atmosfery ogólnej izolacji. Co nie wychodzi naszej dyplomacji, to często udaje się na poziomie najmniejszej komórki społecznej. Tworzą się więc związki i małżeństwa, i to według nowoczesnego modelu: w poprzek podziałów etnicznych, kulturowych, wyznaniowych. Światowo. „Mieszane małżeństwa to już nie egzotyka, ale nowa norma” – wieszczy prasa na Zachodzie.
W Polsce też tak się dzieje. Główny Urząd Statystyczny policzył, że w 2016 r. zawarto 13,5 tys. małżeństw mieszanych (nazywanych binacjonalnymi albo transgranicznymi), 19,5 proc. więcej niż rok wcześniej. 4,7 tys. spośród nich sformalizowano w kraju, resztę – za granicą. To ostrożne szacunki, bo dotyczą tylko tych związków, które zostały zarejestrowane w rodzimych urzędach stanu cywilnego niezależnie od tego, gdzie miała miejsce ceremonia. Statystyki pomijają tę grupę, która pobrała się za granicą, ale zrezygnowała z wpisu w krajowym rejestrze. Prawo tego nie wymaga, ale bywa, że decyduje pragmatyzm – perspektywa ulg podatkowych i innych ułatwień. Czasem ważna jest też symbolika oficjalnego dokumentu, bo wbrew obiegowej opinii małżeństwo ma swoją wagę i nadal chce się je w Polsce zawierać. Choć nie zawsze z Polakami.
Migrowanie
Zresztą Polki i Polacy mają – by tak rzec – odmienne upodobania. Jeśli już szukają partnerów na obczyźnie, to zwykle w przeciwnych kierunkach. Demografia i rynek matrymonialny podążają zaś wyraźnie szlakami migracji. – Jeśli się prześledzi statystyki GUS od lat 90., to widać pewne tendencje – wyjaśnia Anita Brzozowska, socjolożka z Ośrodka Badań nad Migracjami UW w Instytucie Socjologii.