Francuski generał Franchet d‘Espre, który po zwycięskiej wojnie z Niemcami zajmował cieśniny tureckie, wejście wojsk alianckich do Istambułu zainscenizował na rewanż historii. 8 lutego 1919 r. jechał do Hagii Sofii – jak 466 lat przed nim muzułmański zdobywca Konstantynopola Mehmed II – na bułanku, po ulicach wyłożonych przez miejscowych Greków dywanami. Dla nich wejście wojsk francuskich i brytyjskich do Azji Mniejszej było początkiem urzeczywistnienia snu o drugim Bizancjum. Wielka Grecja miała sięgać po Morze Czarne, Liban i Syrię.
Alianci kontrolowali cieśniny, Włosi okupowali Antalyę, Grecy – Smyrnę, Francuzi – Adanę, Brytyjczycy – kolej bagdadzką, a zachodnie banki – wszystko razem. W sierpniu 1920 r. w Svres dokonano rozbioru Turcji. Zachodnią część Azji Mniejszej formalnie przyłączono do Grecji. We wschodniej utworzono dwa nowe państwa – ormiańskie i kurdyjskie, a w środku wykrojono niewielkie państewko tureckie. Po pięciu wiekach Anglia i Francja zamknęły kwestię orientalną. Gdyby to rozwiązanie się utrzymało, to dziś Wielka Grecja podporządkowałaby sobie gospodarczo słabe państwa ościenne, a chrześcijańsko-islamska Azja Mniejsza ze swą mniejszością muzułmańską w naturalny sposób byłaby częścią Europy, tak samo jak Bałkany.
To, że się tak nie stało, jest w ogromnej mierze zasługą jednego człowieka, majora armii tureckiej Mustafy Kemala. 19 maja 1919 r., cztery dni po zajęciu Smyrny przez Greków, wezwał Turków do obrony kraju. Trzy lata później Grecy zostali wyparci z Azji Mniejszej, gdzie żyli od starożytności, alianci zapakowali się na swe okręty i odpłynęli, a Kemal, zwany teraz ojcem wszystkich Turków – Atatürkiem – ogłosił powstanie republiki. Po czym – zaledwie rok po masakrze Greków w Smyrnie – zawarł z Grecją pokój, uzgadniając z nią wymianę ludności (Grecy zostali wysiedleni z Turcji, a Turcy z Grecji). I rozpoczął forsowną westernizację kraju, która była bardziej drastyczna i radykalna niż reformy Piotra I w Rosji. Car na początku XVIII w. obcinał bojarom brody, zreformował cerkiew, ściągnął zachodnich ekspertów, założył uczelnie, ale jednak nie zerwał więzów duchowych z rosyjską przeszłością.
Nowa Turcja
Atatürk nie tylko wymyślił nowy naród turecki wmawiając mu nową przyszłość i przeszłość, ale i siłą – nie zawsze łagodnej – perswazji narzucił mu nową obyczajowość, nową kulturę prawną, nowy kalendarz, a nawet nowy język. Aby drastycznie zerwać z osmańską przeszłością, wprowadził alfabet łaciński, co ułatwiło walkę z analfabetyzmem (ok. 80 proc. Turków nie umiało czytać), ale utrudniało dostęp do osmańskiej spuścizny. Mężczyznom zakazał nosić tradycyjnego (wprowadzonego dopiero w XIX w. na miejsce turbanu) fezu, kobietom – muzułmańskich chust na głowę. Zarządził równouprawnienie. Już w połowie lat 20. w parlamencie tureckim było kilkanaście posłanek.
Ta rewolucja była możliwa dlatego, że sułtanat – jak u nas targowica – zdyskredytował się doszczętnie akceptując dokonany w Sèvres rozbiór Anatolii. Ponadto stworzona przez Atatürka niemal z niczego armia, upojona zwycięstwem nad Grekami, osłaniała gigantyczną przebudowę świadomości w kraju. Obalając ostatniego sułtana, który zarazem był kalifem, a więc najwyższym autorytetem duchownym, Atatürk usunął za jednym zamachem zarówno cesarza, jak i papieża świata muzułmańskiego. Przeniósł stolicę do Ankary i na tureckie państwo nałożył zachodni gorset. Jego republika stała się z dnia na dzień państwem świeckim. Islam miał być religią prywatną, a duchowieństwo – zależne od państwa. Tradycyjne prawo islamskie, szariat, zostało zastąpione kopią zachodnich kodeksów. Konstytucję ściągnięto ze Szwajcarii, prawo gospodarcze z Niemiec, administracyjne z Włoch itd. Oficerom zabroniono wchodzić w mundurach do meczetów.
Urodzony w 1881 r. w Salonikach jako syn tureckiego celnika Atatürk jest najlepszym przykładem, że nieprzeciętna jednostka może zmienić bieg dziejów. A w europejskiej historii zajmuje miejsce obok takich „białych rewolucjonistów” jak Bismarck, Cavour, Stołypin, Piłsudski, ale także de Gaulle i Adenauer, którzy potrafili swe kraje wyprowadzić z katastrofalnej zawieruchy, pozostawiając jednak pokoleniom niełatwy dylemat, co pielęgnować, a co rewidować ze spadku po twórcy państwa? Na początku XX w. Niemcy i Rosjanie nie potrafili się z tym dylematem uporać – skutkiem była katastrofa 1914 r. Z kolei Francuzi do dziś nie bardzo wiedzą, jak wyjść z cienia de Gaulle’a. A Turcy – starający się o wejście do UE pod rządami islamskiej partii premiera Erdogana – zaczynają właśnie ostrożnie rewidować nauki autorytarnego założyciela republiki tureckiej.
Dziś cień Atatürka coraz częściej znajduje u swego boku cienie powracających z zapomnienia Osmanów. 29 maja 2003 r. telewizja turecka transmitowała niebywałe widowisko. Burmistrz Istambułu, wysoki duchowny muzułmański oraz generał armii tureckiej wspólnie modlili się przy przykrytym zielonym płótnem sarkofagu osmańskiego zdobywcy miasta z 1453 r. Mehmeda II. Potem zgodnie złożyli wieńce pod dziesięciometrowym pomnikiem sułtana siedzącego na koniu. Orkiestra wojskowa grała hymn republiki.
Rewizja historii
Oto kolejna zmiana tureckiego czasu. Gdy republika zbliża się do UE, muzułmański sułtan zdobywca staje się historycznym sojusznikiem Mustafy Kemala Atatürka. Wyraźnie podkreśla to burmistrz Istambułu, należący do islamskiej partii premiera Recepa Tayyipa Erdogana: „Okażemy się godni zarówno zaufania Zdobywcy, jak i naszego założyciela państwa”. W latach trzydziestych oficjalna ideologia kemalistowska odsądzała Osmanów od czci i wiary. W 1953 r. po raz pierwszy publicznie upamiętniano zdobycie miasta. Ale dopiero od 1994 r., kiedy to burmistrzem Istambułu został dzisiejszy premier, przebierańcy podczas historycznego widowiska zdobywają mury Konstantynopola.
Kluczową rolę w spektaklu odgrywa nie sam szturm, lecz proroctwo Mahometa, że również Konstantynopol będzie muzułmański. W 1997 r. burmistrz Erdogan rzucił w czasie majowej uroczystości otwarte wyzwanie kemalistom, prosząc w swej rocznicowej mowie Allacha o swobody religijne w Turcji. Na co przedstawiciel wojska z miejsca powołał się na Atatürka i stwierdził, że generałowie będą nadal strzec świeckiej republiki i demokracji. W ostatnich latach TV pokazuje w czasie majowych uroczystości modlących się oficerów, a komentatorzy chwalą tolerancję religijną Osmanów, która wyszła na dobre także gminie chrześcijańskiej. I to właśnie, obok przejęcia europejskich praw, ma być turecką arką przymierza z UE.
W 1923 r. ojciec narodu budował turecki nacjonalizm mobilizując świecką dumę z militarnych osiągnięć i wprowadzając swoistą pedagogiczną dyktaturę, która – to trzeba wyraźnie powiedzieć – czerpała wiele wzorów z europejskich totalitaryzmów, systemów jednopartyjnych i włoskiego faszyzmu. Niemniej kemalistyczne pojęcie narodu, oparte na panicznym negowaniu religijno-etnicznych mniejszości, a zarazem akcentowaniu europejskości Turcji, miało też bardzo tureckie przyczyny i skutki. Repatriowani Turcy z Grecji i Bałkanów musieli być zintegrowani tak, by nie czuli się w nowej Turcji obco ze swym europejskim dziedzictwem. Natomiast utrata mniejszości etnicznych i religijnych – poczynając od wymordowania Ormian w 1915 r., a kończąc na wysiedleniu Greków – musiała znaleźć moralne i racjonalne uzasadnienie, które nie dopuszczało cienia poczucia winy. Trauma Sèvres – podobnie jak trauma Wersalu dla Niemców czy trauma Trianon dla Węgrów – usprawiedliwiała własne zbrodnie jako działanie prewencyjne wobec perfidnych sąsiadów i wrogów wewnętrznych.
Atatürk okcydentalizował Turcję w sposób drakoński. Dlatego też niektórzy biografowie porównują go z Leninem i Mao Dzedongiem, inni z Mussolinim i Hitlerem. Prawdą jest, że ojciec wszystkich Turków, podobnie jak Hitler i Stalin, sięgał do procesów pokazowych; że w dniu egzekucji swych przeciwników, których oskarżył o próbę zamachu, 7 sierpnia 1926 r. urządził demonstracyjny bal przy zachodniej muzyce; że następnego dnia zmył w parlamencie głowę przestraszonym deputowanym: „To ja zawładnąłem armią. To ja zawładnąłem krajem. To ja zdobyłem władzę. Dlaczego nie miałbym zawładnąć ludem? Ludzie, którzy zginęli tej nocy, chcieli mi tego zabronić. Ale Turcja to ja. Popłynęła krew, ponieważ chcieć mnie zniszczyć, to chcieć zniszczyć Turcję... Będę trzymał mój naród za rękę, dopóki nie będzie pewien swych kroków i swej drogi. Wtedy sam sobie wybierze swych przywódców i sam się będzie rządził, ale nie wcześniej”. To były słowa wychowawcy-dyktatora. Ale nie ludobójcy. Z masakrą Ormian Atatürk nie miał nic wspólnego. Nie był też tureckim szowinistą. „Nasz nacjonalizm nie jest ani egoistyczny, ani arogancki”, powtarzał w swych mowach. I rzeczywiście. Po zwycięstwie militarnym powściągał nadmierny triumfalizm. Układ z Grecją potraktował jako pojednanie oparte na – jak to zapisano w preambule traktatu – zapomnieniu wzajemnych krzywd.
Jego główny wróg był nie za granicą, lecz w kraju: skostniały klerykalizm zamulający mózgi. Toteż w swych antyislamskich tyradach nie przebierał w słowach: „Całe pokolenia brudnych, głupich klechów ustalały w Turcji wszystkie prawa... Islam, te absurdalne nauki pewnego amoralnego Beduina, to gnijące ścierwo zatruwające nasze życie...”. Mówiąc: „Polityk powołujący się w rządzeniu na religię jest głupcem”, Atatürk argumentował jak europejski pozytywista (uwielbiał zresztą Augusta Comte’a), ale nie jako zachodni liberał i demokrata. W wydanym w 1931 r. manifeście wymienia sześć filarów kemalizmu: republikanizm, nacjonalizm, populizm, etatyzm, sekularyzacja i rewolucyjność. Nie ma w nich demokracji, tolerancji i indywidualizmu. I tak też po śmierci Atatürka (listopad 1938 r.) interpretowali polityczny testament kemaliści. W następnych dziesięcioleciach armia kilkakrotnie przejmowała władzę w momentach kryzysowych, ograniczała wolności obywatelskie i siłą zaprowadzała porządek. Demokratycznej równowadze sił kemaliści nie ufali.
Pośrednio był to dowód lęku, że europeizacja wciąż jest powierzchowna, a gdy popuścić cugli, to wrócą osmańskie demony. Ideologiczne zespojenie nacjonalizmu z etatyzmem nie dawało miejsca filozofii politycznej europejskiego Oświecenia, że to państwo i naród mają służyć rozwojowi jednostki, a nie odwrotnie. Stąd paradoksalna dziś sytuacja. Motorem demokratyzacji ustroju tureckiego jest z jednej strony natarczywość UE, z drugiej akurat islamska partia premiera Erdogana, domagająca się swobód religijnych również dla mniejszości i ostrożnej regionalizacji, która dla kemalistów (bazujących na „głębokim państwie” struktur wojskowych i tajnych służb) z miejsca pachnie kolejnym rozbiorem Turcji.
Przypadek Pamuka
Tak więc dwie przeciwstawne siły polityczne w Turcji na progu UE to bynajmniej nie kręgi islamskie z głębi Anatolii i prozachodni Turcy z wielkich miast. Orhan Pamuk, najgłośniejszy pisarz turecki, mówi wprost, że nieufne wobec UE są raczej dawne kemalistowskie elity, które przez kilkadziesiąt lat czuły się strażnikiem narodowej rewolucji, ideologicznej jedności państwa, narodu i armii.
Dla tureckich nacjonalistów Orhan Pamuk jest zdrajcą, ponieważ od 15 lat piętnuje naruszanie praw człowieka. Gdy powiedział reporterowi szwajcarskiej gazety, że na tureckiej ziemi zamordowano milion Ormian oraz trzydzieści tysięcy Kurdów, to nacjonaliści natychmiast wytoczyli mu proces za obrazę tureckości, za co grożą trzy lata więzienia. Niechęć do pisarza, który z jednej strony jest w Turcji chętnie czytany, a z drugiej pomawiany o to, że przypochlebia się Zachodowi, by dostać Nagrodę Nobla, jest wynikiem specyficznej kultury politycznej i literackiej w Turcji, gdzie formy życia codziennego: ubranie, język, a nawet odczucia i fantazje, stały się polem walki politycznej. Albo jesteś wstecznym muzułmaninem, albo postępowym patriotą. Polityka skarlała do poziomu wojny pozycyjnej; w biurokracji, gospodarce, oświacie i kulturze każda ze stron broni swego terytorium. Taka polityka sygnalizuje ludziom, że szczęście daje jedynie zamknięcie się w kojcu własnego obozu. O ile kemaliści wychwalali radykalne zerwanie z Osmanami i mit założycielski republiki, o tyle tradycjonaliści idealizują przeszłość. Natomiast i jedni, i drudzy nie akceptują indywidualnej mikstury elementów tradycji i nowoczesności. Otóż Orhan Pamuk zarówno w swych wystąpieniach publicznych, jak i w swych powieściach, broni ciągłości i względności historii oraz zrywa z republikańskimi antagonizmami: stare–nowe, wschód–zachód, swojskość–cudzoziemszczyzna.
W „Białej twierdzy”, pięknej powieści o Turcji XVII w., osmański uczony stara się wykorzystać wiedzę swego włoskiego niewolnika, by ją spożytkować w wojnie przeciwko Polsce. Jednak stworzona przez obu broń zawodzi w czasie oblężenia Kamieńca Podolskiego. W konsekwencji obaj mężczyźni zamieniają się rolami emocjonalnie i intelektualnie. Muzułmanin rusza we włoskim stroju do Wenecji, a Włoch staje się muzułmaninem.
Również w „Śniegu”, powieści współczesnej, której bohaterem jest pisarz prowadzący w prowincjonalnym Kars śledztwo w sprawie tajemniczych samobójstw uczennic noszących muzułmańskie chusty, nie sprawdzają się żadne schematy, choć pojawiają się i Kurdowie, i służby specjalne, i islamscy fanatycy. Pisarz przeczuwa, że obie strony chcą go wykorzystać i zabić. Obie nie wierzą, że przyjechał jedynie po to, by się spotkać ze swą ukochaną sprzed lat. Lokalna gazeta zaczyna go atakować jako „rzekomego pisarza”, który dla marek niemieckich zdradził ojczyznę, a teraz szpieguje prawdziwych Turków i prowokuje nowy konflikt religijny. Czyżby – pyta gazeta – ta europejska wolność słowa miała polegać jedynie na wypieraniu się Boga, nurzaniu świętych wartości w błocie i szarganiu pamięci Atatürka? W końcu pisarz zostaje zamordowany w Niemczech przez tureckiego islamistę.
Pamuk opisał po części nagonkę, która dotknęła jego samego, a po części los tych tureckich dziennikarzy, których znajdowano w Istambule z przestrzeloną głową. Dla nacjonalistycznej prasy od lat jest agentem Zachodu, zdrajcą, Żydem albo Grekiem. Natomiast dla Zachodu jest tureckim Dostojewskim, autorem obecnym w najbardziej znanych mediach po obu stronach Atlantyku i wyróżnianym najbardziej prestiżowymi nagrodami, jak – w październiku 2005 r. – Nagrodą Pokojową niemieckich księgarzy.
Równocześnie miliony Turków mieszkających w krajach UE muszą codziennie dowodzić sobie i swemu zachodnioeuropejskiemu otoczeniu, na ile westernizacja tureckiej mentalności rzeczywiście się udała? I tak według ocen niemieckich socjologów, cztery piąte Turków mieszkających w Niemczech stara się zintegrować z zachodnim otoczeniem. Niemniej ta jedna piąta zamyka się w tureckich gettach. Problemem jest np. import narzeczonych z Anatolii, młodych, niewykształconych dziewcząt ze wsi, które są następnie świadomie izolowane od świata zewnętrznego. Necla Kalek, niemiecko-turecka socjolog, mówi wprost, że rację miał Atatürk, bo bez złamania anachronicznej islamskiej mentalności Turcy nie będą Europejczykami.
Czy Turcja jest w Europie?
Czy kiedykolwiek będą? Tę debatę dodatkowo rozpala realna już perspektywa wejścia Turcji do UE. Prowadzą ją politycy, socjolodzy, teolodzy, a zwłaszcza historycy. Jedni – jak dwaj najbardziej dziś wpływowi historycy niemieccy Heinrich August Winkler i Hans-Ulrich Wehler – są sceptyczni i zdecydowanie przeciwni rozciąganiu UE po granicę z Iranem i Irakiem. Inni – jak choćby znakomity historyk i politolog brytyjski, mieszkający obecnie w Ankarze, Norman Stone – uważają, że Turcja już jest częścią Europy i jej wejście do UE jest we wspólnym interesie.
Oto argumenty obu stron. Turcja – twierdzą Winkler i Wehler – nadal jest w ogromnej mierze krajem rolniczym, biedniejszym od Łotwy. Mimo że w ostatnich latach poprawiła standardy humanitarne, to jednak wciąż nie przestrzega praw człowieka, stosując wobec przeciwników politycznych „ulepszone tortury”, oraz nadal zaprzecza, że w 1915 r. popełniono na Ormianach ludobójstwo. Nie ma mowy, by wstrząsająca powieść Franza Werfla „Czterdzieści dni Musy Dagh” o gehennie Ormian odegrała w Turcji taką rolę jak swego czasu w Niemczech „Dziennik Anny Frank”. Odmowa narodowej samokrytyki blokuje demokratyzację. Modernizacja i ujednolicenie kraju po rozpadzie Imperium zostały dokonane po dyktatorsku; a narzędziem była bezwzględna przymusowa sekularyzacja państwa. Turcji jest jeszcze daleko do społeczeństwa obywatelskiego. A ponieważ jej ideologia państwowa wciąż opiera się na nacjonalizmie, więc nie będzie w stanie scedować części swej suwerenności na instytucje ponadnarodowe. Nie będzie też pomostem między chrześcijańską Europą a Bliskim i Środkowym Wschodem, ponieważ turecki model westernizacji nie jest atrakcyjny dla Iranu i świata arabskiego. I odwrotnie: Europejczycy powinni być zaniepokojeni, gdy tureccy liberałowie demokratyzację kraju zaczynają od wyraźnej islamizacji systemu oświaty.
To nonsens, odpowiada Niemcom Norman Stone. Narzekacie, że Turcy się u was nie integrują. Ale przecież sami przyznajecie, że i w wilhelmińskiej Rzeszy nie potrafiliście zintegrować katolickich Polaków. Turcja już w 1963 r. podpisała układ z EWG. Niebawem na terenach zamieszkanych przez Kurdów wprowadzi do szkół język kurdyjski. Jakkolwiek nadal jest krajem biednym, to gospodarka kwitnie jak od niedawna koreańska. Europejczycy nie chcą zrozumieć, że mają pod nosem kulturę, która ma wprawdzie islamskie podglebie, ale też wielowiekowe doświadczenie współpracy z chrześcijańską Europą. Między Turkami i chrześcijanami zawsze było wiele małżeństw mieszanych. Dziś sami Grecy przyznają, że ich inwazja z 1919 r. zniszczyła odwieczną równowagę w Anatolii. To prawda, że Turcy nie potrafią tak zadbać o swe public relations jak ormiańska diaspora. Tymczasem nie jest prawdą, że Imperium Osmańskie zostało założone przez muzułmańskich fanatyków religijnych, jak to dziś opowiada brytyjski historyk Paul Wittek. Osmańska dynastia, która w końcu wyłoniła kalifa, a więc zwierzchnika całego islamu, w dwóch trzecich składała się z bałkańskich chrześcijan. Sułtan swe pierwsze kroki w Konstantynopolu skierował do patriarchy Gennadiusa, z którym zawarł przymierze i mianował go paszą. Zwierzchnik Kościoła prawosławnego gardził łacinnikami tak jak sułtan. W istocie Imperium Osmańskie było swoistą arogancką kontynuacją Bizancjum.
Zamiast bać się Turcji, kończy Stone, warto spojrzeć na nią jak na drugą Hiszpanię. Tam również muzułmanie byli obecni niemal przez tysiąc lat. Część Kastylii jest równie jałowa jak wyżyny Anatolii, a tureccy Kurdowie i Ormianie to hiszpańscy Baskowie i Katalończycy. W obu krajach europeizację narzucono w wyniku wojny, „ponieważ katolicka kontrreformacja w Hiszpanii była równie obskurancka jak tureccy ulemowie, którzy zrzucali teleskopy z wieży Galata i zamykali szkoły matematyczne”. Reformy Atatürka zapobiegły takiej wojnie domowej jak w Hiszpanii i stworzyły zdrowe społeczeństwo ograniczające islam i dlatego zdolne dziś do utworzenia partii demokratycznej podobnej do zachodnioeuropejskich chadecji. Jeśli uczestnictwo Hiszpanii w UE jest dziś sukcesem, to tak samo będzie z Turcją, której handel zagraniczny już teraz jest większy od rosyjskiego. Jeśli natomiast Turcja zostanie odepchnięta od Europy, to będzie to ciosem dla jej demokratyzacji i zarazem europeizacji islamu. Jeśli Europa rzeczywiście zmienia się w Wenecję z XVIII w. – połyskliwą, ale jałową, to nie zapobiegną temu ani Słowacy, ani Słoweńcy, szydzi Stone, ale mogą zapobiec Turcy. UE nie jest żadnym chrześcijańskim klubem i Turcja znakomicie może się w nią wpisać pod warunkiem, że zasadnej krytyki naruszania praw człowieka nie będzie uważać za mieszanie się w sprawy wewnętrzne i naruszanie tureckiej godności.
Te tureckie spory oglądane znad Wisły wcale nie są takie egzotyczne. Jeśli tak łatwy jest skok z Turcji do Hiszpanii, to jeszcze łatwiejszy do Polski, w końcu nasza szlachta nosiła tureckie kontusze, a orszaki polskich magnatów w Rzymie i Paryżu były witane niczym orientalne dziwy. Podobne też losy spotkały Rzeczpospolitą w XVIII w. i Imperium Osmańskie w XX w. Bez trudu też można znaleźć pewne podobieństwa między polską i turecką dyktaturą pedagogiczną w okresie międzywojennym; a w 1926 r. Piłsudski nie miałby kłopotów ze zrozumieniem sposobu myślenia Atatürka. Również dziś kwestia turecka dochodzenia do UE nie jest tak znów całkiem odmienna od naszych perypetii z Zachodem. Jak dobrze popatrzeć, to my wszyscy na peryferiach Europy jesteśmy po trosze Turkami.