Od znajomego smakosza dowiedzieliśmy się, iż w Sienna Center, biurowcu zlokalizowanym u zbiegu ulic: Siennej, Twardej i Żelaznej, otwarto szwedzką restaurację. Bez wahania postanowiliśmy ją odwiedzić. Informacja, jak wiele innych krążących dziś po Warszawie, okazała się nie w całości prawdziwa.
Restauracja Sienna ma ze Szwecją związek tylko częściowy. Jej menedżer Eric Andersson jest Skandynawem. W karcie dań królują zaś włoskie pyszne kluchy, jest klasycznie polski krupnik, znane nad Wisłą warkocze z polędwicy i inne smakołyki. Na szczęście są wśród nich także i ryby (w tym śledzie, bez których żaden Szwed nie wyobraża sobie dnia).
Rozpoczęliśmy więc ucztę od zupy rybnej, która nie tylko w nazwie miała przymiotnik szwedzka, lecz była przyrządzona według sztokholmskich reguł. Pływały w niej kawałki łososia i dorsza, wyłowić można było także małże, krewetki, małe ośmiorniczki i ogony raków. Wszystko było okraszone listkami kolendry i odrobiną słodkiej papryki.
Przy wyborze dań głównych obaj zdecydowaliśmy się na ryby. (W przypadku prof. Andrzeja Garlickiego był to gest heroiczny, bowiem konsumpcja ryby, gdy można zamówić np. kaczkę lub polędwicę, to dla niego istna tortura). Łosoś z krewetkami, jarzynami i kulkami z ziemniaków okazał się znacznie lepszy niż niejedna kaczka. A dodać należy, że jak dotąd nie wykryto żadnej zarazy wśród ryb.
Absolutnie fantastycznym daniem była sola na szpinaku z dodatkiem małych pomidorków i krewetek. Zaś sos, w którym pływała ryba, przewyższał wszystko, co ostatnio podano nam w stołecznych restauracjach. Szef kuchni zdradził recepturę: bazą sosu było odparowywane białe wino z miodem. Sola pływała więc w aromatycznej słodyczy.
Wspomnieć koniecznie trzeba i o deserze. Były to lody z razowcem. Wewnątrz kulek kawowych lodów wyraźnie wyczuć było można spore grudy razowego chleba, który przesiąkł lodową słodyczą, oddając w zamian swój zapach i smak.
Nieduża knajpka w porze lunchu tętniła życiem. Zbiegali tu bowiem pracujący w Sienna Center bankowcy i inni urzędnicy. Dwudaniowy lunch kosztował około 20 zł.
Nasz obiad, przyznać należy, że droższy, wart był wydanych pieniędzy. I mimo iż nie mogliśmy zjeść klasycznego szwedzkiego inglad sill, czyli śledzia marynowanego na słodko, to nie żałujemy tej wyprawy. Był to prawdziwy dzień triumfującej ryby.