Część polskich polityków, a wraz z nimi zapewne ich wyborcy, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwu lat ujawniała specyficzną wrażliwość, a nawet nadwrażliwość na punkcie naszej narodowej godności, honoru, uznania na świecie. Widać, że to zadawniony i bardzo silny rys polskiej zbiorowej tożsamości. Hasło „wstawania z kolan”, bezskuteczne szarże na forum międzynarodowym (niesławne 27:1), wreszcie niewykonalna nowelizacja ustawy o IPN, która usiłowała z nas uczynić zbiorowość niepokalaną żadnym grzechem – to wszystko może prowadzić do krzywdzącego uogólnienia. Do postrzegania nas przez innych jako coraz bardziej nieszczęsnego, wielomilionowego narcyza. Zakochanego w sobie, oczekującego specjalnego traktowania, ale w głębi duszy zlęknionego, niepewnego swej wartości, żarłocznie wypatrującego uznania z zewnątrz. Zupełnie jak człowiek, który nigdy nie zdoła wyrosnąć ze swego marnego dzieciństwa, kiedy brakowało mu miłości, troski, ciepła, więc nie było na czym zbudować zaufania do świata i przychylności do innych.
Naród: co to właściwie jest?
Powie ktoś, że to za daleko idąca metafora. Owszem, w potocznej świadomości czy publicystyce istnieje naturalna skłonność, by grupom przypisywać cechy właściwe jednostkom, antropomorfizować zbiorowości, klasyfikować je według ducha czy charakteru narodowego, dopatrywać się faz w rozwoju narodowym. Nauka akademicka dość długo stawała przeciw temu okoniem, ale nie ustrzegła się pokusy. W psychologii społecznej na dobre zagościł termin narcyzm grupowy.
Człowiek – to banał – rodzi się jako istota społeczna, ludzie zawiązują się w grupy. Problem, że utożsamiają się z nimi. Na przynależności – do rodziny, klanu, firmy, lokalnej społeczności, rasy, wyznania, płci – budują swoją indywidualną tożsamość.