Polscy turyści, przebywający w greckim hotelu Ramada Mati, zaskoczeni gwałtownym pożarem narzekają, że nie doczekali się pomocy rezydentów, musieli sobie radzić sami. Pożar wprawdzie opanowano, ale teraz na rezydenta, czyli lokalnego przedstawiciela biura podróży, spadły naprawdę przykre obowiązki. Dwie osoby z polskiej grupy zginęły, trzeba załatwiać formalności związane z transportem ciał do kraju. Najczęściej okazuje się, że ubezpieczenia, które biura obowiązkowo wykupują dla wyjeżdżających, takiej opcji nie zawierają. Jednak na sytuacje nadzwyczajne często ani rezydenci, ani zatrudniające ich biura podróży, nie są przygotowane. Po prostu zakładają, że się nie zdarzą.
Czasem wręcz starają się kłopotów uniknąć, zostawiając turystom numer telefonu, pod który nie sposób się dodzwonić. Tak twierdzi turystka wypoczywająca na Krecie w hotelu Aldemar Cretan Village, której twarz poranił spadający parasol. Próbowała się dodzwonić do rezydentki, wysyłała esemesy. Bezskutecznie, rezydentka pojawiła się w hotelu dopiero po tygodniu. Pierwszej pomocy udzieliła Polce pielęgniarka brytyjska, przebywająca na wakacjach w tym samym hotelu. Rezydentka, według słów turystki, stwierdziła, że nie bardzo wie, co zrobić, bo nigdy jeszcze takiej sytuacji nie miała.
W ostatniej chwili
Rezydenci też narzekają. Że problemy zaczynają się już na lotnisku. Największe są z „noworodkami”. Takim mianem rezydenci i piloci określają osoby, których nie ma na liście wyjeżdżających z nimi turystów, bo wykupiły wycieczkę w ostatniej chwili. Nierzadko rzeczywiście kilka godzin przed wylotem. Jeśli wyjazd jest do Grecji czy Hiszpanii, nie ma sprawy. Gorzej, gdy np. do Gambii czy Kenii, do których zaleca się zaszczepić na żółtą febrę dwa tygodnie przed wyjazdem, co wielu rodaków lekceważy.