Dla rodziców nadszedł czas na chwilowe zawieszenie broni. Kiedy w 2017 r. radykalnie zmieniono zasady, na jakich niepełnosprawne dzieci funkcjonują w szkołach, w większości wypadków już mniej więcej wiadomo, co udało się wyszarpać, a co nie. Można wziąć pierwszy oddech – jeśli się powiodło. Albo przyzwyczaić się do nowej sytuacji: dziecko przestaje chodzić do szkoły, za to nauczyciel przyjeżdża do niego – jeśli zabrakło siły przebicia, wiedzy albo znajomości.
W tym drugim wypadku w domu zamyka się też matkę. Wcześniej, gdy dziecko było w szkole przez pięć, sześć godzin w tygodniu, mogła choćby pozałatwiać sprawy w mieście. Część pociesza się, że przynajmniej nie trzeba będzie wydawać na bilety – nikłe pocieszenie, ale zawsze – jak pani C. na Kaszubach. 6 zł w jedną stronę razy dwie osoby, godzina czekania w szkole, na miejscu, i powrót. Teoretycznie C. mogła w gminie wnioskować o refundację kosztu dojazdów, ale większość rodziców o tym nie wie. Podobnie jak większość gmin. (Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich dostaje czasem skargi w tej sprawie i bierze na siebie rolę mediatora z gminą, przypominając gminie o jej obowiązkach, a gdy to nie działa – występuje do sądu).
Części rodziców się udało i dziecko zostaje w szkole. Przebrnęli przez ustawy, załatwili zaświadczenia, znaleźli życzliwych pedagogów. Jak często? Ministerstwo Edukacji nie ma danych. Ale było jak na wojnie.
D., która na Kaszubach wychowuje 9-letniego Piotrusia, zaczęła walkę jeszcze w zeszłym roku.
Z pamiętnika D. Kwiecień: Wczoraj byłam w S. (prywatna przychodnia). Jeśli będę miała 350 zł na diagnozę, to pani terapeutka zrobi mi plan działania z Młodym za free poza przychodnią, bo mieszka gdzieś obok i postanowiła pomóc. Ale to tylko integracja sensoryczna.