Ciemna gliniana chata wielkości 2x5 m z nieszczelnym dachem. Wpadający do środka deszcz zamienia klepisko w breję. Na ziemi leży kilkuletnie dziecko z 40-stopniową gorączką. Już na oko widać, że jest niedożywione. Obok głowy ma zardzewiały rower, w nogach chodzi kura. – Szczęka zaczyna ci latać, ale rozpłaczesz się? I co to da? – opowiada, co zastała po przyjeździe do położonej z dala od turystycznych szlaków masajskiej wioski Iwona Kreczmańska z Warszawy. – Niby wiedziałam, biedna Afryka, dzieci ze wzdętym brzuchem i muchami na twarzy, umierający z głodu ludzie. Każdy ma ten obraz w głowie. Ale, gdy się zobaczy na własne oczy, trudno udawać, że się zapomniało – dodaje. W miasteczku, nieopodal wioski, do Roberta, męża Iwony, podszedł nieznajomy mężczyzna. Wskazał kolano: „Widzisz, tu mnie boli. Co mam robić?” – patrzy pytająco. – On myślał, że ja wiem lepiej, bo jestem biały. I jak tu pomóc? – zastanawia się Robert.
Po powrocie zaczynają od paczek. W nich zabawki dla masajskich dzieci w buszu. Szybko okazało się, że to chybiony pomysł – pluszaki błyskawicznie robią się brudne i pełne zarazków, piłki wytrzymują zaledwie dwa dni, bo pękają na kolczastej akacji, z której budowane są zagrody dla bydła. – A skąd niby mieliśmy wiedzieć?! Przecież nigdy wcześniej nie pomagaliśmy – mówi Robert.
Mieszane uczucia
Później była szkoła. – Chcieliśmy zrobić coś specjalnego dla dzieci. Szkoła – szczytny cel, szybko zbierzemy kasę – myśleli naiwnie. Iwona, by móc prowadzić zbiórkę, otworzyła stowarzyszenie To Help Africa i zachęcała do wpłat znajomych. Jej łącznikiem z wioską i lokalnymi budowlańcami zostaje miejscowy Masaj – Alex, którego poznali na Zanzibarze.