Joanna Cieśla
20 listopada 2018
Szkoła bardziej obywatelska
Z ziemi polskiej do wolski
Dzieci wyśpiewujące „Pazurka Dąbrowskiego” i przekręcone na wszelakie sposoby wersje hymnu w tramwajach, restauracjach i toaletach przy okazji 100 lat niepodległości to dobra metafora edukacji patriotyczno-obywatelskiej w Polsce.
Pomysł uczczenia 100-lecia odzyskania niepodległości wspólnym śpiewem w szkołach i przedszkolach – zasadniczo sympatyczny – nie dotyczył tylko hymnu państwowego. Popularność odzyskać miały także inne patriotyczne pieśni. – W tygodniu przed 11 listopada Bartka, wraz z całą klasą, poproszono na salę gimnastyczną – nagle, w trakcie lekcji plastyki – opowiada Ewelina, matka czwartoklasisty. Dzieci ustawiono przed ekranem, na którym z rzutnika wyświetlono tekst „Roty”, puszczono podkład muzyczny i kazano śpiewać.
Pomysł uczczenia 100-lecia odzyskania niepodległości wspólnym śpiewem w szkołach i przedszkolach – zasadniczo sympatyczny – nie dotyczył tylko hymnu państwowego. Popularność odzyskać miały także inne patriotyczne pieśni. – W tygodniu przed 11 listopada Bartka, wraz z całą klasą, poproszono na salę gimnastyczną – nagle, w trakcie lekcji plastyki – opowiada Ewelina, matka czwartoklasisty. Dzieci ustawiono przed ekranem, na którym z rzutnika wyświetlono tekst „Roty”, puszczono podkład muzyczny i kazano śpiewać. – Syn podniósł rękę i oświadczył, że nie zaśpiewa – kontynuuje Ewelina. – Ma kolegę z pochodzenia Niemca, więc „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” nie przejdzie mu przez usta. A poza tym jest niewierzący, więc „Tak nam dopomóż Bóg” też nie przejdzie. Ten kolega, z pochodzenia Niemiec, stał obok, chodzi do tej samej klasy. Również odmówił śpiewania. – Pomijam fakt, że ktoś w szkole mógł pomyśleć o uczuciach tego ucznia – Niemca, 10-latka. Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żeby dzieci poznały „Rotę” jako pieśń historyczną, ale razem z historycznym kontekstem. A nikt się nie pofatygował, by go przy tej okazji przedstawić – zauważa Ewelina. Bez choć podstawowego objaśnienia fabuły utworu odbywała się też nauka hymnu, w ramach „Rekordu dla Niepodległej” 9 listopada o 11.11 wykonywanego w szkołach i przedszkolach, co stanowiło jeden z punktów obchodów. Założenie było ambitne, hymn odśpiewany miał być w wersji ustawowej, czterozwrotkowej, od początku do końca. W niepodległościowym wzmożeniu nie było czasu zwrócić uwagi, że między początkiem a końcem z dziecięcych piersi wyrywa się „co nam owca szablon wzięła, szablon odbierzemy” lub „z ziemi polskiej do wioski”, ponieważ śpiewający nie bardzo wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. W jednej z warszawskich podstawówek uczniowie wykonywali z krepiny podobiznę wielkiego polskiego przywódcy, jak relacjonowała w domu uczennica szóstej klasy – Poniatowskiego. – Dopytywałem, czy na pewno to ma być Poniatowski – opowiada Michał, ojciec szóstoklasistki. – Córka z przekonaniem mówiła, że tak. Moje wątpliwości ostatecznie potwierdziła dopiero wzmianka, że pojawił się jakiś problem z wykonaniem podobizny Kasztanki. Córka ze szkoły nie wyniosła bladego pojęcia o tym, kim był Piłsudski. Z mojej próby syntetycznego streszczenia jego losów zapamiętała ostatecznie, że po prostu był dyktatorem – wyznaje Michał. 9 listopada z podobizną Piłsudskiego szkoła córki udała się pod Muzeum Polin, by odśpiewać hymn, ponieważ tam było najbliżej. Śpiewanie na szóstkę W części szkół odwołano się do dobrze sprawdzonych przed laty metod: za uczestnictwo w niepodległościowych paradach oferowano szóstki – z polskiego, historii, ewentualnie z muzyki, dla zaangażowanych w śpiew na mszy w intencji ojczyzny. Rocznica oprócz licznych znaczeń, które zyskała, w wielu szkołach stała się lekcją politycznego wyrachowania i obłudy, a w najlepszym razie kolejną spektakularnie zmarnowaną okazją do uczenia dzieci autentycznego patriotyzmu i obywatelskiego zaangażowania. I trudno uznać to za wypadki przy pracy. D., 16-latka, sama przyszła do dyrektorki swojego liceum z pomysłem, by 9 listopada i u nich w szkole uczniowie wspólnie zaśpiewali. Pani dyrektor przyjęła ją z entuzjazmem: – Powiedziała „Super, że ta inicjatywa wychodzi od uczniów!”. I zaraz dodała: „Ale śpiewać nie będziemy. Jeszcze coś pójdzie nie tak” – opowiada uczennica. D. to radna Młodzieżowej Rady Dzielnicy i Młodzieżowej Rady Miejskiej, a także szefowa sztabu wyborczego kandydata na radnego w niedawnych wyborach samorządowych, jak mówi, do zaangażowania zachęca się głównie sama. To ten typ: od wczesnych lat silne wewnętrzne poczucie, że jeśli w klasie nikt się nie odzywa, to w końcu coś powiedzieć musi ona. W trzeciej klasie podstawówki została przewodniczącą Małego Samorządu. Zrobili konkurs na karmniki dla ptaków. Siedem najładniejszych powiesili na szkolnym płocie. I całą zimę to D. te karmniki napełniała. W gimnazjum pani od religii namówiła D. na wolontariat, zabawy z dziećmi z zespołem Downa. A potem pani dyrektor skierowała ją do Młodzieżowej Rady Dzielnicy. – Wybory do młodzieżowych rad w mojej szkole i innych, które znam, polegają na tym, że wychowawca albo dyrektor pyta, kto chce iść? Gdy nikt się nie zgłasza, wysyła się najlepszego ucznia lub uczennicę. Już w radzie D. trafiła na informację o programie Warszawskiej Akademii Młodych Liderów. Dopiero tam spotkała ludzi równie mocno jak ona zainteresowanych rzeczywistością społeczno-polityczną i świadomych, że ma ona na nich bezpośredni wpływ. Tam też poznała późniejszego kandydata na radnego, któremu pomagała w kampanii wyborczej. Gdy w liceum zaproponowała, by zacieśnić współpracę szkoły z Młodzieżową Radą Miasta, odpowiedź od wychowawcy usłyszała krótką: „Byle nie w trakcie lekcji i nie ich kosztem”. Z większym refleksem zareagował nauczyciel wiedzy o społeczeństwie. – Poprosił mnie, żebym poprowadziła lekcje o wyborach samorządowych, bo jego nudzi ten temat. Byłam gotowa, trochę mnie to tylko zdziwiło, ponieważ pan od WOS sam kandydował na radnego. Zaangażowanie obowiązkowe Nie wszędzie obraz jest równie czarny. Tu i ówdzie zdarzy się wosowiec z przekonania, który wciągnie podopiecznych w akcje społeczne – ba, pełnoletnich zachęci do startu w wyborach i wesprze ekspercko w kampanii. – Rozszerzenie z WOS prowadzi moja wychowawczyni, która uczy nas konkretów o prawach i obowiązkach obywateli, a także o tym, jakie jest ich historyczne znaczenie – potwierdza Paweł, tegoroczny maturzysta z 20-tys. miasteczka na Dolnym Śląsku, były przewodniczący samorządu szkolnego, radny w młodzieżowym sejmiku województwa i niedawny kandydat do rady powiatu. – Problem w tym, że nie wszyscy potrafią z tego skorzystać. Wcześniej Paweł trafił gorzej: – Pani od WOS była działaczką Amnesty International. Ogólnie, super – jeśli tylko ktoś miał poglądy podobne do niej. Listy o uwolnienie więźniów sumienia w ramach akcji AI pisaliśmy obowiązkowo – a jeśli ktoś nie empatyzował np. z Chelsea Manning, która ujawniła dokumenty amerykańskiego wywiadu serwisowi WikiLeaks, nauczycielka krzyczała na niego przy klasie. Krzyczała też na osoby, które sprzeciwiały się przyjmowaniu przez Polskę uchodźców. Wątpliwa więc pociecha płynie stąd, że wychowanie w duchu obowiązującej konserwatywno-niepodległościowej doktryny przebiega równie groteskowo i po łebkach. Niemal równie słabo jak uczenie, o co chodzi w zaangażowaniu, odpowiedzialności i wspólnocie na najłatwiej dostępnym na co dzień, szkolnym poziomie. Według badania „Młodzież 2016”, obejmującego ludzi kończących szkoły średnie, aż 55 proc. polskich 18–19-latków nigdy nie brało udziału w demokratycznych wyborach do władz samorządu uczniowskiego. Mimo że według prawa oświatowego samorząd uczniowski musi być w każdej szkole, uczniom i do tych wyborów nawet nie chce się chodzić, a dyre
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.