Premier Mateusz Morawiecki, który przyzwyczaił nas do pewnych niekompetencji w rozmaitych dziedzinach wiedzy, kilka dni po zabójstwie prezydenta Gdańska orzekł w oficjalnym przemówieniu, że Stefan W. jest człowiekiem chorym psychicznie („teraz to już wiemy na pewno”). Minister Zbigniew Ziobro swoim zwyczajem wydał wyrok – jeszcze przed aktem oskarżenia – dożywocia (czyli właściwie wykluczył możliwość choroby psychicznej). W licznych komentarzach pojawiły się słowa „świr” (Jan Pospieszalski) czy „wariat” (jeden z posłów). W przestrzeni publicznej fruwają takie kolokwialne wynalazki, jak psychol czy schizol. Najłagodniejszym określeniem jest człowiek zaburzony.
Nie chodzi tu bynajmniej o sugerowanie bez wnikliwej diagnozy biegłych jakichś okoliczności łagodzących wymiar kary czy też jej zaostrzenie – to zrobi sąd. Stefan W. dokonał zabójstwa, nie ulega wątpliwości. Ale amatorskie diagnozowanie, co leżało u psychicznych podstaw tego potwornego czynu, jest niebezpieczne z kilku powodów. Po pierwsze, utwierdza ogół, że doskonale zna się na psychologii, albo też – przeciwnie – sprowadza się do postawy: a po co tu psychobajdurzenie, przecież na zdrowy rozum to bestia, wymagająca bezwzględnej izolacji, jeśli nie eliminacji ze społeczeństwa. Po drugie, owo ludowe diagnozowanie i wyrokowanie przeczy zasadniczym regułom praworządności. Po trzecie, używa się tu języka piętnowania i odczłowieczania każdego, kto w jakikolwiek sposób odbiega od tzw. normy.
Ważną przyczyną tej powszechnej dezorientacji jest paradoksalnie bujny rozkwit akademickiej psychologii i psychiatrii, które w ostatnich latach zakwestionowały wiele oczywistości i znalazły się w stanie definicyjnej niepewności.
Wiedza o ludzkim umyśle nie jest nauką ścisłą z gotowymi formułkami i algorytmami; nie da się powiedzieć, że jak w życiu człowieka zdarzyło się A, to na pewno zdarzy się B.