Choć bez aparycji, M. jest bez wątpienia postacią filmową. Na scenariuszu, który wyłania się z 46 tomów akt jego sprawy, spokojnie można by nakręcić kasowy serial. Bohatera poznawalibyśmy w nośnym dramaturgicznie momencie, kiedy przebojem wchodzi na rynek odpadów medycznych, a zwrot brudna robota doprowadza do wirtuozerii. Pozabiegową krew spuszcza do toalety, a plastikowe fiolki myje w tej samej wannie, w której później kąpie własne dzieci. Nie żeby był pedantem. Po prostu pełnymi pojemnikami źle się pali w przydomowym piecu. Wie, bo próbował. Szczątkami poamputacyjnymi faszeruje zepsute samochody stojące na podwórku rodziców. Problem pojawia się latem, kiedy zaczynają strasznie śmierdzieć.
Mniej więcej w czwartym sezonie zarabia już na tym grube pieniądze. Tylko kończą mu się pomysły, gdzie upchać kolejne tony odpadów z napisem „wysoko zakaźne”. Wtedy wpada mu w oko przemysłowa niszczarka. I spokojnie można kręcić kolejne sezony.
Odcinek pierwszy
Podążanie śladem M. jest utrudnione, bo w swoim życiu stosował zasadę spalonej ziemi. Przygodę z biznesem zaczynał po linii wykształcenia zawodowego – blacharz karoseryjny. Kariery w handlu samochodami nie złamał mu bynajmniej wyrok za posługiwanie się sfałszowanym dowodem rejestracyjnym, ale strzały na podwórku. Była żona pamięta, że kazał jej uciekać z dziećmi i przez jakiś czas się ukrywał. Ale szczegółów nie zna. W samochodówce był już chyba spalony, bo zmienił branżę na rozrywkową. W tej pozostawił po sobie ślad w postaci dwóch wyroków za sprzedaż alkoholu bez koncesji. Krótki flirt z handlem opakowaniami zakończył się doniesieniem do prokuratury o działaniu na szkodę jednego ze śląskich szpitali. M. wystawił fakturę na dużą ilość specjalistycznych worków, których nigdy nie dostarczył.