Z wydanego właśnie raportu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka na temat zapobiegania molestowaniu na państwowych uczelniach wyższych wyłaniają się przygnębiające wnioski. Tylko w co siódmej instytucji istnieją procedury, chroniące ofiarę. Tylko nieliczne uczelnie uznały pytania, przesłane z fundacji za na tyle ważne, by odpowiedzieć na nie bez monitów i ponagleń. Jedna nie odpowiedziała wcale. A jeśli odpowiadano, to zwykle lapidarnie.
MeToo na polskich uczelniach
Zainteresowanie fundacji molestowaniem na uczelniach wyższych zaczęło się od sprawy z Torunia. Wykładowca filozofii i etyki został oskarżony przez doktorantkę o molestowanie. Według jej słów wcześniej próbowała interweniować na uczelni, ale dyrektor instytutu odprawił ją, mówiąc, że profesor cieszy się nieposzlakowaną opinią i jeśli ma jakiś problem, to to jest jej wina (sam były dyrektor zaprzecza, że wiedział o sprawie). Po trwającym dziewięć miesięcy śledztwie do oskarżenia przyłączyła się druga kobieta. Tymczasem dziesięć innych kobiet z UMK poskarżyło się na molestowanie przez kolegę z uczelnianej biblioteki. Gdy zgłosiły sprawę przełożonej, ta skierowała je do dyrektora, od którego, na wspólnym spotkaniu z obwinionym, kobiety usłyszały, że „może powinny mniej się uśmiechać i mniej puszczać oczka”.
Z raportu fundacji wynika, że jedynie 14 spośród 93 uczelni wprowadziło instytucje, do których zadań należy przeciwdziałanie dyskryminacji. Są to: Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu, Uniwersytet Warszawki, Uniwersytet Medyczny w Poznaniu, Gdański Uniwersytet Medyczny, Uniwersytet Gdański, Politechnika Wrocławska, Chrześcijańska Akademia Teologiczna, Politechnika Warszawska, Pomorski Uniwersytet Medyczny, Politechnika Gdańska, Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie, Uniwersytet Adama Mickiewicza i Uniwersytet Jagielloński.