Burzliwe wydarzenia z 2001 r. w ekonomicznych statystykach zapisane są jako nieistotny w dłuższej perspektywie epizod. Mimo różnych kłopotów globalna integracja gospodarcza trwa, przynosząc – zdaniem jej zwolenników – dobre skutki: w 1993 r., gdy świat budził się z poprzedniej recesji, globalny wzrost gospodarczy wynosił tylko 1,2 proc. PKB, a inflacja osiągała 35 proc. Przez następne 13 lat gospodarka powiększyła się o 40 proc., rozwijając się z szybkością 3 proc. rocznie. Inflacja w 2005 r. spadła do 3,5 proc. Co ważniejsze, mimo zwiększania się liczby mieszkańców Ziemi o 18 proc., udział biednych, muszących wyżyć za mniej niż jednego dolara dziennie, zmniejszył się z 22 proc. do niespełna 18 proc.
Krytyczni obserwatorzy apelują, by nie ulegać czarowi wielkich statystyk. Nie uwzględniają one ubocznych kosztów rozwoju: zniszczenia środowiska naturalnego, rozpadu więzi społecznych i tradycyjnych kultur. Obok nowej klasy średniej w Chinach, Indiach, Brazylii rosną równie szybko wielkie enklawy wykluczenia. A co mają powiedzieć mieszkańcy krajów średnio rozwiniętych, takich jak Polska? Nie dość, że zatrudnienie ma tylko połowa Polaków w wieku produkcyjnym, to jeszcze 10 proc. spośród pracujących zarabia tak mało, że rodzinny miesięczny dochód na głowę nie przekracza 313 zł. To typowe zjawisko poor jobs, nędznej pracy, która ledwo wystarcza na przeżycie, ale już nie pozwala wykształcić dzieci w, bezpłatnym podobno, systemie edukacji.
Globalizacja 1.0
Nawet w Stanach Zjednoczonych, które po krótkiej recesji pracują pełną parą w warunkach pełnego praktycznie zatrudnienia, widać wyraźnie rozwarstwienie. Jak podaje raport „The State of Working America 2004/2005”, najszybciej przybywa miejsc pracy w sektorach usług, gdzie średnia roczna płaca wynosi ok. 30 tys. dol. Najszybciej likwidowane są miejsca w gałęziach produkcyjnych, gdzie średnio pracownicy zarabiali 51 tys. dol. rocznie. Jednym z symboli amerykańskiego sukcesu jest sieć supermarketów Wal-Mart, największe w tej chwili przedsiębiorstwo na świecie, zatrudniające w samych Stanach Zjednoczonych blisko 2 mln osób. Etatowy pracownik Wal-Martu zarabia średnio 1200 dol. miesięcznie – podaje Thomas L. Friedman, wielki entuzjasta globalizacji, autor bestsellera „The World Is Flat” (Świat jest płaski). To, podobnie jak w przypadku polskich poor jobs, zbyt mało, by zaspokoić wszystkie rodzinne potrzeby. Nic więc dziwnego, że pracownicy tej sieci korzystać muszą z opieki społecznej. W efekcie to amerykańscy podatnicy subwencjonują sukces giganta. W 2004 r. tylko stan Georgia dołożył 10 mln dol. na opiekę medyczną nad dziećmi pracowników Wal-Martu.
Dlaczego, mimo że statystycznie jest lepiej, ludzie w wielu krajach uważają, że jest gorzej i wybierają rządy populistów? W Ameryce Południowej powróciła moda na populizm lewicowy, w Polsce, podobnie jak w Europie, większym wzięciem cieszy się populizm prawicowy. Oba populizmy łączy wspólne przekonanie, że statystyki kłamią i ktoś (Jankesi, żydowska finansjera, układ, imigranci) ukradł ludziom pracy owoce rozwoju. Doskonale mechanizm takiego resentymentu rozumiał Karol Marks, który już w 1847 r. w wykładach „Praca najemna i kapitał” wyjaśniał: „Chociaż więc dostępne robotnikowi uciechy wzrosły, to jednak zadowolenie społeczne, jakie one dają, spadło w porównaniu ze wzmożonymi uciechami kapitalisty, niedostępnymi dla robotnika”.
Cytuję Marksa nie dlatego, by dowodzić, że w swym geniuszu przewidział dzisiejsze triumfy Chaveza w Wenezueli oraz PiS z Samoobroną w Polsce. Marks jest potrzebny jako przypomnienie, że nowe czasy wymagają nowej ekonomii politycznej. Refleksji nad tym, jak ludzie i społeczeństwa organizują się, by podejmować wspólne przedsięwzięcia, których efektem jest zarówno tworzenie bogactwa, jak i działanie polityczne.
Globalizacja, co chętnie potwierdzają historycy, trwa od chwili, gdy Europejczycy odkryli, że świat można opłynąć, a odkryte lądy i społeczeństwa poddać swojej kontroli. Początek końca tego etapu zapowiedziała I wojna światowa, której kontynuacją były kryzysowe lata dwudzieste ubiegłego stulecia, zwieńczone II wojną, a później procesami dekolonizacji i podziałem świata na trzy w istocie bloki: zachodni, komunistyczny i tzw. krajów niezaangażowanych.
Globalizacja 2.0
Okres ten – nazywany dziś Globalizacją 1.0 – w sposób symboliczny zakończył się 9 listopada 1991 r. upadkiem muru berlińskiego (data po amerykańsku zapisywana 11/9). Rozpoczęła się Globalizacja 2.0, którą Friedman zdefiniował w głośnej książce z 1999 r. „Lexus i drzewo oliwne” jako nowy światowy system, którego ideologią jest wolny rynek (wsparty niewidzialną pięścią armii amerykańskiej). Akces do nowego systemu zgłosiły nie tylko państwa dawnego Bloku Wschodniego, nie tylko Chiny eksperymentujące z rynkową gospodarką już od lat 80., ale także socjalistyczne Indie. Otworzyły się nowe wielkie rynki zbytu i globalna przestrzeń hiperkonkurencji.
Nie wszyscy zrozumieli nowe wyzwanie. Zwłaszcza Europa zastygła w przekonaniu, że oto skończyła się historia, a światowy system gospodarczy osiągnął stan stabilizacji. Europa spóźniła się na start Globalizacji 2.0. Jeszcze w 1992 r. na dziesięć najlepiej sprzedających się w świecie leków sześć było produkowanych na Starym Kontynencie. W 2002 r. udział ten zmniejszył się do dwóch. Nawet europejskie koncerny przenoszą naukowe inwestycje do Stanów Zjednoczonych i Azji. W 1990 r. firmy te lokowały w Europie 73 proc. wydatków badawczo-rozwojowych, w 1999 r. już tylko 59 proc. W ślad za pieniędzmi opuściły Europę setki tysięcy naukowców, wybierając na miejsce swojej pracy laboratoria amerykańskie. Nawet brytyjski matematyk Timothy Berners-Lee, twórca jednego z największych wynalazków XX w. – globalnej pajęczyny WWW – pracuje dziś w Bostonie w Massachusetts Institute of Technology.
Przez całe lata 90. Stany Zjednoczone były nie tylko wielkim importerem intelektu z całego świata. Jednocześnie też, jak analizuje Kenichi Ohmae, japoński guru od ekonomii i zarządzania w książce „The Next Global Stage” (Następna Globalna Scena), Amerykanie odkryli, że w epoce globalnej należy zapomnieć o prawach ekonomii stworzonych w epoce państw narodowych. Zamiast tkwić w przekonaniu, że warunkiem gospodarczego rozwoju są niskie stopy procentowe i niskie podatki przez całe lata 90. Amerykanie utrzymywali wysokie stopy. W efekcie byli w tym czasie największym importerem kapitału i inwestycji zagranicznych. Płynące z Japonii, Chin, Europy pieniądze w dużej mierze sfinansowały amerykańską koniunkturę oraz internetowe szaleństwo na nowojorskiej giełdzie.
W tych warunkach zrodziła się koncepcja Nowej Gospodarki. Bo jak wyjaśnić w klasyczny sposób, że przez kolejne lata utrzymywał się w USA wzrost gospodarczy, nie było bezrobocia i, co najważniejsze, nie było też inflacji? Odpowiedź: w Nowej Gospodarce najważniejszym źródłem wartości nie jest praca materialna, ale informacja.
Informacja zawsze była istotnym elementem rynkowej gry. Każdy z grających na rynku uczestników, sprzedawca i nabywca, dysponuje innym zasobem informacji na temat cen lub konkurencyjnej oferty. Internet usunął informacyjną asymetrię, wyrównując poziom wiedzy wszystkich graczy. Nowa Gospodarka miała być epoką frictionless capitalism, kapitalizmu bez tarcia, którego zasadą miała być idealna konkurencja. Idealna, bo nie zafałszowana informacyjną nierównością. Najwięksi entuzjaści twierdzili, że nastała nowa epoka w historii ekonomii, w której nie będzie już miejsca na cykle koniunkturalne, a nieprzerwany rozwój trwać będzie przez dziesięciolecia.
Utopia Globalizacji 2.0 i wiary w możliwość zbudowania na Ziemi doskonałego społeczeństwa kapitalistycznego rozwiała się w 2001 r. wraz z dymem nowojorskich wież World Trade Center (11 września, po amerykańsku data zapisywana 9/11). Przekonanie, że nieskrępowany wolny rynek, wspierany przez najnowsze technologie, uwolni człowieka od jego niedoskonałości, okazało się złudne. Oto np. wybitny informatyk Michael Dertouzos, który kierował laboratorium informatycznym w Massachusetts Institute of Technology, zapowiadał w książce z 1997 r. „What Will Be?” (Co będzie?) nadejście epoki Computer Aided Peace – pokoju wspomaganego komputerowo. Zgodnie z tym scenariuszem ewentualne wojny miałyby bardziej przypominać gry komputerowe albo starcia robotów, podczas których ludziom niewiele by groziło. Cóż, rozpoczęta w 2003 r. wojna w Iraku pokazała, jak bardzo nierealna to wizja.
Globalizacja 3.0
W 2001 r. odsłonił się więc zupełnie nowy świat. Na scenę powróciło wyśmiane państwo i zmarginalizowane społeczeństwo. Francis Fukuyama, amerykański głośny filozof polityczny, przekonuje na łamach książki „Budowanie państwa”, że to właśnie słabość państw jest największym zagrożeniem dla globalnego ładu. Na świecie istnieją wielkie obszary chaosu, takie jak Afganistan, Sudan i wiele innych krajów, w których pojęcie władzy rozumiane jest jako parytet sił między konkurującymi ze sobą uzbrojonymi frakcjami, zajmującymi się głównie handlem narkotykami, bronią i niewolnikami (który, notabene, również bardzo się zglobalizował). To stamtąd płynie wiele impulsów destabilizujących światowy ład.
Problem w tym, jak szczerze przyznaje Fukuyama, któremu kilkanaście lat temu wydawało się, iż historia dobiegła końca, że nie tylko nie wiemy, jak przywracać państwowość na obszarach chaosu, co najlepiej ilustrują kłopoty w Afganistanie i Iraku; w epoce globalizacji kłopoty ze swoimi państwami mają również społeczeństwa o długiej tradycji państwowości.
Wyjaśniają to doskonale Stephen Goldsmith, profesor administracji publicznej w Uniwersytecie Harvarda, w latach 90. burmistrz Indianapolis, oraz William Eggers, analityk z Deloitte Research w książce „Governing by Network”(Rządzenie poprzez Sieć): „Epoka hierarchicznej biurokracji rządowej dobiega końca. Powstaje zupełnie odmienny model rządzenia przez sieć, w którym urzędnicy rządowi reformują swoje podstawowe zadania w ten sposób, że zamiast rządzić ludźmi i programami, zaczynają koordynować dostępne zasoby po to, by wytwarzać wartość dla społeczeństwa”.
Spróbujmy rozwikłać tę nieco skomplikowaną definicję. W tradycyjnym, nowoczesnym modelu państwo i jego urzędnicy, tak jak to sobie jeszcze wyobrażał Napoleon i niemiecki filozof Georg Hegel, było wyrazem czystej racjonalności, w którym spełnia się proces dziejowy. Takie państwo z definicji było zarówno wszechmądre, jak i wszechmocne. To jego urzędnicy lepiej od obywateli mają wiedzieć, co dla społeczeństwa, które nie dysponuje ani odpowiednią wiedzą, ani doświadczeniem, jest dobre.
Skrajnym wynaturzeniem nowoczesnej wizji państwa był komunistyczny totalitaryzm, który udowodnił nieefektywność etatyzmu. Rozwiązaniem miało być wycofanie się państwa i oddanie jego prerogatyw sektorowi prywatnemu oraz wolnemu rynkowi. Niestety, zwolennicy tego lekarstwa zapomnieli (co dziś przyznaje nie tylko Fukuyama, ale i ultraliberalny zwolennik deregulacji amerykański ekonomista Milton Friedman), że tylko państwo może zapewnić, by rynek działał w sposób wolny, tzn. że grający na nim uczestnicy respektują umowy i normy.
Musimy więc wrócić do państwa, ale dziś siła państwa, jak przekonują Goldsmith i Eggers, nie płynie z doskonałości administracyjnej hierarchii nadzoru i kontroli. Siła ta płynie z umiejętności włączania w rozwiązywanie problemów obywateli, zarówno jako członków społeczeństwa obywatelskiego, jak i przedsiębiorców. W coraz większej liczbie krajów: w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, krajach skandynawskich, Korei Południowej, wdraża się partycypacyjny model rządzenia. Wynika on z przekonania, że mądrość potrzebna do radzenia sobie z coraz bardziej skomplikowanym światem jest rozproszona i nie sposób jej zamknąć w najpotężniejszych nawet instytucjach.
John Seely Brown i John Hagel III, eksperci w dziedzinie zarządzania oraz innowacyjności, dowodzą na łamach najnowszego numeru „The McKinsey Quarterly”, że potrzebna do skutecznego działania kreatywność oraz zdolność produkcji nowej wiedzy kryje się w relacjach między ludźmi. Wiedza nie jest bowiem stanem, ale procesem. Procesem polegającym na umiejętności tworzenia i podtrzymywania relacji między ludźmi, dzięki czemu następuje wymiana idei, ich rozwój, upowszechnienie i absorpcja.
Partycypacyjny czy też inaczej – sieciowo-adaptacyjny model zarządzania staje się nie tylko nowym wzorcem reformowania administracji publicznej, ale także przyjmowany jest przez przedsiębiorstwa, których biurokracja jeszcze do niedawna niewiele różniła się od biurokracji państwowej. Wyrazem takich zmian jest m.in. opisywany przez Browna i Hagela tzw. otwarty model innowacji. Firmy zamiast zamykać się w swoich laboratoriach, podejmują współpracę z konkurencją w poszukiwaniu nowych rozwiązań, wychodząc z założenia, że tort zysków, zanim się go podzieli, trzeba wcześniej upiec. A wspólny wypiek może być o wiele większy. Dlatego np. Google wspierał bezpośredniego konkurenta, firmę Ask Jeeves, wychodząc z założenia, że celem nadrzędnym jest stworzenie większego popytu na nowoczesne usługi. Podobnie działają w północnych Włoszech rzemieślnicy, tworzący sieci innowacji i marketingu, bo wiedzą, że w pojedynkę są za słabi.
Na tym jednak nie dość. Do innowacyjnego procesu włączani są sami konsumenci, bo okazuje się, że najlepiej potrafią wymyślać nowe zastosowania i usługi dla nowych technologii. Na pomysł ten wpadli już w 1994 r. producenci kultowej gry Doom, udostępniając graczom możliwość kreowania własnych poziomów gry. Dziś metodę tę stosują np. koncerny farmaceutyczne, podejmując współpracę z lekarzami już w fazie projektowania leku.
Z kolei „The McKinsey Quarterly” szacuje, że w Stanach Zjednoczonych 41 proc. stanowisk pracy wymaga szczególnych kompetencji polegających na utrzymywaniu tacit interactions, czyli umiejętności tworzenia rozwiązań podczas złożonych procesów komunikacji z innymi współpracownikami i klientami. To właśnie takimi kompetencjami muszą wykazać się pracownicy agencji reklamowych, szpitali, laboratoriów badawczych i agencji rządowych. Na rynku wygrywają zaś te organizacje, które potrafią stymulować rozwój takich relacji. Ponieważ jest to zadanie najtrudniejsze, ono też decyduje o przewadze w hiperkonkurencyjnym otoczeniu.
Nowa ekonomia polityczna
Reformują się państwa, reformują przedsiębiorstwa, bo w epoce Globalizacji 3.0 najbardziej zmienił się trzeci, najważniejszy element łamigłówki – społeczeństwo, o którym zbyt szybko zapomniano (czy to nie Margaret Thatcher stwierdziła w 1987 r., że coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, są tylko mężczyźni, kobiety oraz rodziny?). Tyle tylko, że społeczeństwo to, uzbrojone w nowe narzędzia komunikacji i samoorganizacji, tworzy (może tworzyć) zupełnie nową jakość.
Jednym z najbardziej nieoczekiwanych fenomenów Nowego Społeczeństwa jest „rozkwit pozarynkowej produkcji społecznej”. Zjawisko to wyjaśnia Yochai Benkler, amerykański prawnik i ekonomista z Yale University w wydanej właśnie książce „The Wealth of Networks” (Bogactwo sieci). W tym monumentalnym opracowaniu analizuje on m.in., w jaki sposób ludzie podejmują wspólne działania w przestrzeni pozarynkowej, by stworzyć produkty lub usługi o wymiernej wartości ekonomicznej. Dlaczego angażują się w tworzenie oprogramowania? – najlepszym przykładem tego zaangażowania jest system operacyjny GNU/Linux oraz 80 tys. innych projektów informatycznych realizowanych przez setki tysięcy programistów na całym świecie w ramach ruchu wolnego oprogramowania.
A największa obecnie na świecie encyklopedia Wikipedia tworzona przez samych internautów? A blogosfera? – miliony blogów, z których większość być może jest nic nie warta, ale nawet niewielki ułamek wartościowych może zmieniać poglądy wielkich rzesz ludzi. A obywatelskie serwisy informacyjne, jak koreański OhMyNews (w Polsce raczkuje obecnie podobny w założeniach serwis i-Think) czy poświęcony społeczeństwu informacyjnemu Slashdot? W klasycznym kapitalizmie za system operacyjny do komputera i oprogramowanie trzeba zapłacić, za encyklopedię trzeba zapłacić, za informacje również.
Ale żyjemy w świecie rządzonym przez ekonomię polityczną, której istotą są relacje społeczne.
Oto prosty rachunek Benklera. Około miliarda ludzi mieszka w krajach na tyle zamożnych, że ludzie ci dysponują cennym skarbem – wolnym czasem. To jakieś dwa do sześciu miliardów godzin dziennie, które w epoce przedinternetowej szły „w eter” – marnowane na oglądanie telewizji. Teraz coraz więcej ludzi zamiast biernie patrzeć w ekran, angażuje się. Czasem zupełnie biernie, udostępniając wolne moce swojego komputera na obliczenia naukowe realizowane przez Internet. W ten sposób poszukuje się nowych leków przeciwko AIDS lub bada sygnały z radioteleskopów. Czasem bardziej aktywnie, żeby wspólnie uczestniczyć w rozwiązywaniu jakichś problemów (od technicznych po emocjonalne). Być może za jakiś czas zaczniemy doliczać wartość rozmaitych usług internetowych (także bezpłatnych) do PKB. I wtedy ujawni się potęga Globalizacji 3.0.
Rozwijająca się dynamicznie pozarynkowa produkcja społeczna jest źródłem nie tylko produktów i usług, z których korzystamy coraz chętniej, ale również stanowi o politycznej sile uczestniczących w tej produkcji ludzi. Społeczeństwo, które jest w stanie zorganizować się, by stworzyć taki produkt jak GNU/Linux, dysponuje wystarczającą samoświadomością, by mobilizować siłę swoich relacji politycznie.
Benkler podkreśla, że społeczna produkcja pozarynkowa nie jest wyrazem skłonności komunistycznych, lecz jednym z elementów naturalnego ładu gospodarczego i społecznego, współistniejącego z produkcją rynkową i państwem. W tym świecie jest miejsce dla Microsoftu i dla Linuksa, dla encyklopedii PWN i dla Wikipedii, gadu-gadu i tysięcy specjalizujących się serwisów. W tym świecie istnieje miejsce dla państwa i dla społeczeństwa obywatelskiego, tworzącego siatkę samopomocy i samoorganizacji. Więcej, w tym świecie nie ma miejsca na redukcję do jednego tylko składnika łamigłówki: problemów współczesności nie rozwiąże samo państwo, nie podoła im sam rynek, a Nowe Społeczeństwo ciągle potrzebuje państwa i rynku, ale działających na nowych, partycypacyjnych zasadach.
Siłą napędzającą ten świat jest innowacyjność i kreatywność, realizowana zarówno w nierynkowej przestrzeni społecznej, jak i na wolnym, globalnym rynku. Wspólnym mianownikiem jest to, że warunkiem innowacyjności i kreatywności są społeczne relacje i zdolność do komunikowania się. Te zaś warunkowane są przez kulturę i antropologię, w najmniejszym zaś stopniu przez rynek. Ludzie są skłonni do twórczego działania, kierując się różnymi motywami, od ekonomicznych po zupełnie altruistyczne.
Chodzi o to, by tworzyć infrastrukturę umożliwiającą pełne wykorzystanie tego potencjału.
Dziś więc już nikt nie ma wątpliwości, że inwestycje w informatykę i Internet w najbiedniejszych nawet społeczeństwach przynieść mogą dobry efekt, bo wspomagają tworzenie kapitału społecznego. Pozytywne przykłady można wskazywać od polskiej Doliny Strugu (POLITYKA 8/01) po bangladeski sukces Grameen Bank. Równie ważne są rozwiązania prawne odnoszące się m.in. do kwestii własności. W gospodarce niematerialnej kluczowego znaczenia nabiera pojęcie własności intelektualnej: patenty, prawa autorskie, znaki towarowe coraz częściej stają się bohaterami międzynarodowych sporów.
Problem w tym, że często przyjmowane są rozstrzygnięcia odwołujące się do koncepcji własności z innej epoki, chroniące własność intelektualną w podobny sposób, jak chroni się prawnie własność materialną: samochód, ziemię, nieruchomość. To niebezpieczna tendencja, która prowadzi do prywatyzacji kultury i wiedzy, przestrzeni społecznych, które powinny zachować charakter wspólnotowy, jeśli nie chcemy zniszczyć społecznych podstaw innowacyjności i kreatywności.
Najważniejsza jest jednak świadomość, że świat się zmienił, że w epoce Globalizacji 3.0 metody z czasów Globalizacji 1.0 nie zdadzą się na nic. To właśnie brak tej świadomości jest wielkim grzechem polskich polityków. To prawda, że społeczeństwo obywatelskie jest w Polsce bardzo słabe. Ale nie ma powodu, by również Polacy nie odkryli, że w wolnym czasie mogą nie tylko oglądać telewizję, że Internet służy nie tylko do szukania tanich biletów na samolot i pracy za granicą.
Zmiana nie musi mieć rewolucyjnego przebiegu jak w Korei Południowej, gdzie Nowe Społeczeństwo – dzięki internetowej mobilizacji politycznej – przejęło w 2002 r. władzę. Jest jednak nieunikniona i już trwa. Również w Polsce coraz więcej środowisk odkrywa reguły nowej ekonomii politycznej, podejmując podobne działania do opisanych przez Benklera. Źródeł władzy i rozwoju trzeba szukać w gęstniejącej sieci relacji spajających wolne społeczeństwo obywatelskie.