Wyjeżdża do transportowo wykluczonych w powiecie hrubieszowskim o czwartej nad ranem. Pierwsi klienci jeszcze śpią, więc wiesza na płotach siatki z zamówionym prowiantem, odbierając ekwiwalent za towar z ustalonych szczelin w sztachetach. Po co mają się zrywać o świcie? Nie szczekają na niego nawet obeznane z rytuałem podwórkowe psy.
Zbudzeni koło siódmej kupują już osobiście. Józef bierze łamańca z nadzieniem. Uskarża się, iż dostał biegunki po ostatnim wypieku. Stał się wybredniejszy, odkąd przed kilkoma dniami weszła w życie ustawa zwana pekaesową, otwierająca przed nim perspektywy niedrogich dojazdów. Pan Jarosław – jak się o prezesie Kaczyńskim wyraża familiarnie – dopłaci prawie złotówkę do każdego z pół miliarda nierentownych wozokilometrów, aby 14 mln obywateli przywrócić kontakt ze szkołą, Kościołem, sądem, urzędem i lekarzem.
Z perspektywy Józefa przełomowość oferty jest ogromna. Poprzednicy zapewnili mu wydostanie się ze wsi przez internet, lecz nie pomyśleli o kwestii tak elementarnej, jak realny dojazd do celu.
Żeby szosa była szosą
Malicki dwoi się i troi z grzecznościami oraz atrakcyjną ceną, by kupujący nie uciekli mu pekaesem do miasta. Oficjalnie jako etatowy kierowca piekarni wozi tylko chleb, jednak za pozwoleniem pracodawcy dokupuje w marketach coś do chleba (pasztetowa, masło, oranżada itp.), czerpiąc z tego prywatny zysk.
– Jak zdrówko, panie Kazku? – zagaja, parkując pod kuchnią letnią. Choć Kazimierz rwie się politykować, Malicki ucina newralgiczne dysputy, aby klienta światopoglądowo nie obrazić. Raz o mało Kazka nie stracił, gdy zażartował z Morawieckiego, który obiecał gminom podwojenie środków na odbudowanie PKS, nieświadom, iż obecnie wynoszą one zero. Śmiał się z niego cały internet.