Po pierwsze – nie ma się co martwić, że w tegorocznych wyborach do Sejmu startuje mniej kobiet niż cztery lata wcześniej. Taki wątek podniósł Instytut Spraw Publicznych. Tyle że mamy zarówno mniej kandydatek, jak i kandydatów – tylko pięć komitetów (Koalicja Obywatelska, Konfederacja, PiS, Koalicja Polska, SLD) zarejestrowało listy we wszystkich okręgach. W statystyce niewiele się zmienia: kobiety zajmują 42 proc. miejsc na listach, tyle samo co w 2015 r. i mniej o 2 proc. niż w 2011 r., gdy wprowadzono obowiązek, że na listach musi być co najmniej 35 proc. kobiet. Był to ogromny krok naprzód w zakresie wyrównywania uczestnictwa obu płci w organach decyzyjnych. Przed wprowadzeniem kwot odsetek kobiet na listach wynosił ok. 20 proc.
Dziś najwięcej kobiet jest na listach SLD (46,6 proc.), Koalicji Obywatelskiej (43 proc.) i PSL (41,4 proc.). Po 39 proc. kobiet mają Konfederacja oraz PiS. Ale istotne jest nie tylko, ile miejsc kobiety zajmują, lecz przede wszystkim jakie to miejsca. Dysproporcja między odsetkiem kobiet na listach a tym, ile kobiet jest wybieranych (dziś w Sejmie zasiada ich tylko 27 proc., w Senacie 13 proc.), wynika z ograniczonej skuteczności kwot: wskazane jest ich uzupełnienie o system „suwakowy”, czyli naprzemienność, co uniemożliwiałoby „spychanie’’ kobiet na niskie, „niebiorące’’ miejsca, co się wciąż dzieje.
Co piąta „jedynka” to kobieta
Po drugie – i tu można zacząć powątpiewać, że partie same wprowadzą równość w swych strukturach – kobiety zajmują 20 proc. tzw. jedynek, które dają największe szanse na sukces (o 5 proc.