Wysokie krawężniki, a i te niskie, ale o ostrym profilu, wystające włazy studzienek kanalizacyjnych, wąskie przejścia, trudne przejazdy przez tory tramwajowe na Marszałkowskiej, szybko zmieniające się światła, wiecznie spieszący w pogoni za własną bezcelowością tłum, schodki do piekarni i sklepu spożywczego pod domem. Słowem – płaszczyzna pod stopami to są pasma nieraz nie do przejścia. Przypominają się strofy Michała Cichego o warszawskich brukach: „Podróże po Warszawie. Po chodnikach, asfalcie i bruku. Największy sentyment mam do staromodnych peerelowskich chodników w małą kratkę, bo takie były w czasach, kiedy jeszcze miałem blisko do podłoża” (M. Cichy „Zawsze jest dzisiaj”, Czarne).
Niestety, w tych przypadkach nawet najwyższych lotów literatura nie daje pociechy. Niepełnosprawność nie jest prosta; nawet w centrum Warszawy niepełnosprawny musi dopasować się do miasta. Miasto do niego? Miasto nic nie musi. A on musi. On jest jak kot w wojsku – kot nie ma żadnych praw. Musi poznać (czyli przejść) najbezpieczniejsze trasy, znaleźć kawiarnię z toaletą, w której zmieści się wózek, a przede wszystkim lokal, do którego może wjechać. Masa „pokazowych” restauracji na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu odpada – wysokie jak okop stopnie i brak podjazdu.
Wózek nie generuje spalin, a i tak potrafi wywołać omamy. Kogóż z nas nie przeszył strach jak z horroru: „Ja bez nóg? Nie daj Panie Boże!”. Owszem, czasem ktoś chwyci za klamkę zamykających się przed nami drzwi, czasem jakiś kierowca stanie na zielonym świetle i poczeka, aż obrócę wózek i pokonamy krawężnik tyłem. Namacalny dowód istnienia – jak to się teraz mówi – potencjału.
Moc kamuflażu
Kiedy Franklin Delano Roosevelt został prezydentem Stanów Zjednoczonych, miał już poważne kłopoty zdrowotne.