Żona Halinka przyniosła Jerzemu herbatę. Wsypała do niej cukier, zamieszała łyżeczką, a dłoń zbliżyła mu do kubka, mówiąc: – Tu jest twoja herbata.
– Przecież ja już sam mogę! – denerwuje się Jerzy.
– Oj – westchnęła Halinka – tak z przyzwyczajenia.
Wciąż jeszcze zdarza jej się odruchowo robić za niego różne rzeczy. W końcu jej mąż, 78-letni Jerzy Gabryszewski, przez ostatnie 73 lata był niewidomy. A teraz już nie jest.
Te 73 lata temu Jerzy miał 4,5 roku, a w Polsce dopiero skończyła się wojna. Po okolicznych łąkach i gruntowej drodze prowadzącej z jego rodzinnej wsi Radomice do pobliskiego miasteczka Lipno biegał boso. Lubił patrzeć na te łąki, na pasące się na nich kozy. Pewnego dnia, to był sierpień 1946 r., razem z dwoma starszymi braćmi i sąsiadem bawili się w rowach wzdłuż drogi. W trawie zauważyli granat. Jerzy pamięta, jak pięknie świecił w słońcu i jak się kłócili, kto go będzie trzymał. A potem zapamiętał już tylko wielki huk.
Jednemu z braci nic się nie stało, lekkie obrażenia, syn sąsiada zginął na miejscu, najstarszemu bratu oderwało prawą dłoń, a Jerzy, oprócz ran na głowie i klatce piersiowej, stracił lewe oko. Lekarz z Lipna, gdzie po wypadku zawieziono go konnym wozem, chciał też od razu usuwać mu to drugie oko. Bał się zakażenia. Ale sprzeciwił się temu wujek, brat mamy. Szczęśliwie akurat przyjechał do nich z wizytą. Wujek był bogatym człowiekiem, kapitanem statku wycieczkowego, a ciocia, jego żona, pracowała jako kucharka w Grand Hotelu. Mieszkali w Sopocie przy Monte Cassino. Wujek z ciocią zaproponowali, że na jakiś czas wezmą Jerzego do siebie – pomieszka w dobrych warunkach, podleczy się, w Sopocie są dobrzy lekarze. Bo w domu co? Pięcioro rodzeństwa – dwie siostry i trzech braci, a Jerzy wśród nich najmłodszy.