Agnieszka ma 36 lat i żadnych zewnętrznych oznak uzależnienia. Co jakiś czas przeczesuje ręką gęste blond loki opadające na ramiona i rzuca w próżnię pytanie, które ją nęka: „Dlaczego na mnie padło”? Rozmawiamy w podwarszawskim ośrodku terapeutycznym. Agnieszka opowiada o swoim ostatnim nawrocie.
Dla ciebie to zwyczajna księgarnia. Wchodzisz, ściągasz z półki książkę, o której przeczytałaś w internecie, płacisz przy kasie, wychodzisz, zapominasz. Dla mnie to pułapka, ostatni szczebel w drabinie prowadzącej do koszmaru nawrotu. Ty nawet nie zwracasz uwagi na miłą ekspedientkę, która z uśmiechem reklamuje promocję – druga książka za pół ceny, a trzecia – za 25 proc. Wiesz, po co przyszłaś, i nie dasz się skusić. Dla mnie ta sama ekspedientka jest kelnerem z trucizną na tacy. Podstawia mi ją delikatnie pod nos, pięknie opakowaną, i zalotnie szepcze: „Ta okazja naprawdę jest wyjątkowa”. Weszłam do tej księgarni tylko po to, żeby zabić czas w oczekiwaniu na koleżankę, która utkwiła w korkach. Przysięgałam sobie, terapeucie i grupie – tylko jedna książka w miesiącu, kupiona przez internet, żeby pokusa promocji nie wpakowała mnie w zakupoholicki nawrót.
Za późno. Ja już nie myślę, tylko racjonalizuję, przykrywam fałszywą konstrukcją pieprzoną, uzależnioną rzeczywistość. Jaka to różnica, mówię sama do siebie, czy kupię tę książkę w sieci, czy tutaj? Przecież to ta sama książka, nawet ten sam sklep, tylko realny, nie wirtualny. I dlaczego nie skorzystać z okazji, jeśli tak naprawdę dzięki tej promocji sporo oszczędzę. Nie wiem, jak to się stało, jestem już przy kasie, uginam się od sterty książek, które dźwigam. Trzy książki-matki, trzy tańsze córki za pół ceny i trzy wnuczki za 25 proc. Dziewięć tomów nie mieści się w jednej reklamówce.