Wszyscy, którzy już się przyzwyczaili do reklamowego chaosu w stolicy (zgrabnie i prześmiewczo zwanego szyldozą, choć szyldy są tu najmniej winne), mogą powoli zaczynać się od tego widoku odzwyczajać. I warto dodać, że czas ku temu najwyższy, bo nasycenie przestrzeni publicznej billboardami, banerami, tablicami czy wreszcie potężnymi, zwisającymi z dachów ku ziemi płachtami reklamującymi samochody lub dżinsy, przybrało krytyczne rozmiary. Swego czasu liczbę samych tylko billboardów zamontowanych w Polsce szacowano na 100 tys., mniejszych nośników – na miliony. Jakieś pół roku temu w Krakowie dokładnie policzono, jaką powierzchnię zajmują wszystkie reklamy umieszczone wzdłuż wybranych 13 ważnych ulic o łącznej długości 30 km. Okazało się, że to blisko 30 tys. m kw., z tego ponad 8 tys. wolnostojących i ponad 20 tys. umieszczonych na elewacjach budynków. Dla pobudzenia wyobraźni: to tyle co cztery boiska piłkarskie.
Przez wiele lat skuteczną barierą w walce z tym estetycznym kociokwikiem było przekonanie o świętym kapitalistycznym prawie własności, które nie pozwala wtrącać się w to, co kto i gdzie wiesza, jeżeli tylko wiesza „na swoim”. Ale też zwykłe ludzkie gusta. Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, jeszcze przed dekadą aż 40 proc. rodaków uważało, że dzięki wielkoformatowym reklamom miasto jest piękniejsze, zaś aż 83 proc. nie przeszkadzały reklamy na budynkach.
Apelowanie do poczucia piękna, wyśmiewanie lub piętnowanie na niewiele się zdają. Rodacy to indywidualiści, którzy w nosie mają społeczną presję. W tej sytuacji jedyną nadzieją na poprawienie estetyki miast i miasteczek stało się tworzenie skutecznego prawa. Jeszcze do niedawna taką możliwość dawały tzw. MPZP, czyli miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego. To w największym uproszczeniu szczegółowe wytyczne urbanistyczne określające to, gdzie i co można budować.