Jechać, nie jechać? – zastanawiała się niemal do ostatniej chwili pani M., nauczycielka z Trójmiasta. Już miesiąc wcześniej wykupiła dla rodziny weekendowy pobyt w Pucku. Z myślą o córce, która mieszka w Warszawie i tęskni za morzem. Miało być jak najbliżej, na wyciągnięcie ręki.
Wszystko zaplanowane, zapłacone, a tu koronawirus. Pani M. do odważnych nie należy. Sporo się nadenerwowała, nim zamknięto szkoły. Dzieciaki smarkały i kaszlały, bo Pomorze przoduje ostatnio w infekcjach grypowych. Ale córka i matka mówiły, żeby nie ulec pandemii strachu. Choć matka z racji wieku (86 lat) jest w grupie najbardziej zagrożonych.
Wspólnie oceniły ryzyko. Może to ostatnia szansa, by ze sobą pobyć, zanim epidemia się rozpędzi na dobre. Pomorskie jeszcze wtedy nie notowało żadnych przypadków koronawirusa. A Puck jest mały, pensjonat też. Apartamenty z aneksem kuchennym. Uznały, że najwyżej zaopatrzą się w jakieś jedzenie, posiedzą w pokoju, pochodzą na spacery.
W piątkowe popołudnie nie było całowania ani innych czułości na powitanie. Jednak po przyjeździe do Pucka zdecydowały się sprawdzić sytuację w restauracjach. W rynku Pod Złotym Lwem ani żywej duszy. Dużo bezpieczniej niż w Biedronce, gdzie naród uzupełnia zapasy. Kelnerki sprawiają wrażenie zadowolonych, że ktoś przyszedł. Później dochodzi jakaś para. Zajmuje stolik na drugim końcu sali. Ryba smaczna, pięknie podana. Pani M. i jej bliscy obiecują sobie, że nazajutrz znów tu przyjdą. Jeszcze nie przypuszczają, że to ostatni taki obiad na zewnątrz. Kto wie, na jak długo. Dopiero po powrocie do hotelu dowiadują się, że