Na początek, aby było jasne: zaraza szaleje, najskuteczniejszym sposobem, aby ją wyhamować, jest separacja. Jak najmniej ludzi na ulicach, zachowanie odległości 2 m, maseczki. Policja ma dbać o bezpieczeństwo, pilnować, upominać i w ostateczności karać mandatami. Ale nie na odwrót. Nie zastraszać na wstępie, nie używać siły. Czasy są tak dramatyczne, że terror policyjny wywołuje dodatkowy stres i pogłębia depresję, w jaką powoli zapada się przestraszone nieznaną perspektywą społeczeństwo.
Na front walki z koronawirusem rzucono potężne siły. 40 tys. funkcjonariuszy z prewencji, wspomaganych przez policjantów z pionów kryminalnych, żandarmerię wojskową, żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, Straż Graniczną, strażaków z Państwowej Straży Pożarnej i strażników miejskich. W sumie 70–80 tys. ludzi pracujących codziennie na ulicach polskich miast, przypominających oblężone twierdze, gdzie trwa nieustanna łapanka tych, którzy odważyli się wyjść z domów. Atmosfery grozy dodają komunikaty z policyjnych szczekaczek o trwającym stanie epidemii, zakazach i nakazach.
Gdyby nie przekaz z placu Piłsudskiego, gdzie 10 kwietnia Jarosław Kaczyński, otoczony liczną i stłoczoną świtą, wykonywał przy pomniku swojego brata, jak ogłoszono, ważne obowiązki państwowe, wciąż trwałoby ściganie wszystkich niezachowujących dystansu 2 m, uprawiających jogging czy wychodzących ze sklepu z alkoholem zamiast chleba (bo to nie jest ważna potrzeba życiowa). Obowiązywało przecież hasło „Zero tolerancji”, ogłoszone 19 marca przez ministra spraw wewnętrznych Mariusza Kamińskiego, a powtórzone w ostrzejszym tonie 1 kwietnia. Mówił o szybkiej ścieżce karania niesubordynowanych. To dla 100 tys. polskich policjantów zabrzmiało jak rozkaz: karać, karać i jeszcze raz karać!
Według naszych policyjnych rozmówców właśnie taki przekaz płynął w dół z codziennych, porannych wideokonferencji komendanta głównego policji z komendantami wojewódzkimi.