Z piekła do nieba i z powrotem
Niemal każdy może trafić do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił
Na szczęk zamka mężczyzna w beżowym drelichu odwraca się od okna. Okrągła, prosta, chciałoby się powiedzieć: uczciwa, twarz, jasne włosy obcięte krótko, przy skórze. I wysokie zakola na czole. Zaskoczenie. W trakcie lektury akt widziałam go ciągle jako 17-letniego wiejskiego chłopaka, bo tyle miał, gdy został aresztowany za zabójstwo koleżanki. Sąsiadki. Dziś ma 36 lat i siedzi w więzieniu od 18. Z dwuletnią przerwą, gdy pierwszy sąd orzekł, że jest niewinny, a potem drugi, że wręcz przeciwnie.
Siadamy naprzeciwko siebie przy małym prostokątnym biurku, jedynym wyposażeniu pokoju. – Proszę opowiedzieć, co zdarzyło się tamtego wieczoru – mówię.
Michał Wierzchoń odchyla się na krześle. Milczy, jakby zaskoczony tym oczywistym przecież pytaniem. Choć może, po tylu latach…
Wzrusza ramionami.
– To był dla mnie – przez moment szuka słów – dzień, wieczór i noc jak każde inne. – Odpowiada spokojnie, ale długopis, który trzyma w dłoni, robi szybkie pstryk, pstryk, pstryk. – Wróciłem z praktyk, tata kazał mi drzewo porąbać. Porąbałem. Później pojechałem do ciotki B, normalnie. Co rusz ich tam odwiedzałem. Wpadłem, co tam?, wypadłem i do domu. Taki dzień był. Praktycznie co wieczór byłem w sklepie, do godziny dziewiętnastej, po dziewiętnastej. Sąsiad prowadzi ten sklep. No bo co robić? Nieraz nie było nikogo, nieraz było dużo osób. Normalne, w mieście się spotykają w barach, a my na wsi mieliśmy sklep i tam się spotykaliśmy, w tym sklepie. Normalne. Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego może mieć miejsce.
Wszyscy pytają
Przechodzi do zbrodni, która tej nocy wstrząsnęła wsią Bratnik. To leśna osada na skraju kozłowieckich lasów, wszystkiego ze trzydzieści domów rozrzuconych wzdłuż krętej asfaltówki.