Psychiatra i biegły sądowy dr Jerzy Pobocha, pytany o przypadek Jacka T., mówi bez wahania: – On wyjdzie, podpali znowu, to jak amen w pacierzu. Jego słowa sprawdziły się w 100 proc. 30-letni Jacek T. wyszedł z aresztu i przy pierwszej sposobności podpalił. 19 maja, w samym centrum Warszawy, spłonęły dwa samochody zaparkowane na chodniku.
Wszystko nagrały kamery monitoringu miejskiego: honda CRV zaparkowana przy Chmielnej. Widać, jak mężczyzna pochyla się i najpewniej zapalniczką podpala tablicę rejestracyjną. Odchodzi. Płomienie szybko obejmują także stojącego obok volkswagena i skuter. Kilkanaście minut później, niedaleko, przy Alejach Jerozolimskich, zapłonął hyundai i30. Straty wstępnie oszacowano na 45 tys. zł.
„Co trzeba mieć w głowie, by robić coś takiego?” – grzmiał na czołówce „Super Express” pod wielkim tytułem: „Znów go wypuścili i znów podpala! Ten piroman sieje grozę w Warszawie od lat!”. O odpowiedź na to – tu rzucone retorycznie przez tabloid – pytanie rodzice Jacka T. dobijają się od lat.
Epizod
Rodzice Jacka, Michał i Ewa, wykształceni ludzie z pozycją społeczną, dobrze sytuowani. Przestronny, nowoczesny dom, w którym Jacek mieszkał, ogród. W salonie kilkanaście zdjęć Jacka – tylko z dzieciństwa, zanim wszystko się zaczęło.
Przy pierwszym zatrzymaniu, dziewięć lat temu, nie wierzyli, że mógłby coś takiego zrobić. Ewa: – Podpalać auta? On? Student, oczytany, wygadany, inteligentny.
Rodzice wszelkimi siłami walczyli o jego uniewinnienie. Płacili za wszystkie szkody, prosili ofiary, żeby wycofały wnioski o ściganie. Myśleli, że sprawy uda się jakoś załagodzić. – Byliśmy przekonani, że będzie to tylko epizod, po którym nasze życie potoczy się jak dotąd – mówi Ewa.