AGNIESZKA SOWA: – Od jak dawna szuka pan ludzi na dnie jezior i rzek?
WITOLD SKRODZKI: – Na początku lat 70. to głównie strażacy poszukiwali osób zaginionych w wodzie. Wyglądały te poszukiwania drastycznie, działy się dantejskie sceny, bo strażacy nie mieli wyszkolonych nurków, więc pływali po jeziorze łódką, dźgając wodę bosakami. Jak udało się znaleźć człowieka, ciało było poharatane, a często było po prostu zbyt głęboko, bosak nie sięgał i nic z tego nie wychodziło. Kierownictwo straży postanowiło zatem stworzyć takie wyszkolone grupy płetwonurków do poszukiwań podwodnych. Pierwszy oddział powstał we Wrocławiu. A potem szybko kolejne, w tym i nasza sekcja ratownictwa wodnego przy Ochotniczej Straży Pożarnej w Piotrkowie Trybunalskim. Więc to już ponad 40 lat.
Co jest najtrudniejsze w takich poszukiwaniach?
Największy problem to zlokalizowanie ciała. Natomiast wydobycie takiego człowieka jest spektakularne, ale nie jest trudne. Kiedyś szukaliśmy spadochroniarza, który wpadł z całym sprzętem do bardzo długiego, wąskiego jeziora polodowcowego. Świadkowie zdarzenia pokazywali miejsca oddalone od siebie o kilka kilometrów. Przeszukanie pod wodą tak dużego obszaru wymagałoby wielu dni. Wtedy pomógł nam pilot, który wyrzucał skoczków i widział, w którym miejscu on wylądował. Mieliśmy z nim łączność z łódki, on nas naprowadził i w ten sposób znaleźliśmy człowieka.
Teraz chyba jest łatwiej, macie nowoczesny sprzęt.
Oczywiście, mówimy o czasach, kiedy ludzie rzucali bochen chleba na wodę, wierząc, że tam, gdzie się zatrzyma, na dnie jest człowiek.
Bochen chleba?
Zdaję sobie sprawę, że to zabobon, ale taka była praktyka. W tej metodzie jest może jakiś sens, przynajmniej jeśli chodzi o rzeki.