W lipcu z ustawowego dobrodziejstwa upadłości konsumenckiej skorzystało 1546 osób. To historyczny wynik. Ale prawnicy mówią, że to dopiero rozgrzewka przed biciem prawdziwych rekordów.
Pułapka
Pionierem upadłości był pan Maciej, który z mechanizmem bankructwa kontrolowanego i ogłaszanego przez sąd zetknął się w Kanadzie. Na jego nieszczęście pod koniec lat 90. zbankrutował jednak w Polsce. I utknął w pułapce długów, których nikt nie był w stanie z niego ściągnąć. A on nie mógł podjąć jakiejkolwiek działalności gospodarczej, bo zaraz osaczali go komornicy. Ustanawiając się w roli społecznego trybuna, tłumaczył politykom wszystkich opcji, że pat, w którym się znalazł, to pułapka dla całego systemu finansowego, w którym tracą nawet wierzyciele. Długów nie mogą zwindykować, ale też odpisać. A zagnany do narożnika dłużnik nie ma żadnej motywacji, żeby pracować, zarabiać – czytaj: płacić podatki.
Prawie dziewięć lat zajęło polskim politykom napisanie ustawy o prawie konsumenckim. Bubel, który wyprodukowali, stał się zmorą sądów gospodarczych. I garstki desperatów, którzy postanowili jednak przejść przez zaklęte rewiry ustawy. Przez pięć lat obowiązywania przepisów upadłość zdołało ogłosić 88 osób. Krytycy tamtego rozwiązania wyliczyli, że niemieckie sądy ogłaszały dwa razy więcej upadłości w ciągu jednego dnia.
W styczniu 2015 r. zaczęły obowiązywać znowelizowane przepisy. Pół roku później upadało już ponad 200 osób miesięcznie, do końca roku było ich ponad 2 tys. Potem, z roku na rok, liczba upadłości rosła o niemal 100 proc.
Przez pierwsze lata sądy sprzątały głównie po frankowiczach. Marek mówi o sobie, że jest sierotą po kryzysie w 2008 r. Sierota to słowo o podwójnym znaczeniu, ale nalega, żeby w jego wypadku skupiać się tylko na dosłownym – czyli tym, że jemu, jak i tysiącom innych frankowiczów, nikt nie podał ręki.