Choć „szukanie własnego głosu” to językowa klisza, trudno nie zauważyć, że Daniel Kotowski został do jego poszukiwań zmuszony z chwilą narodzin. Przyszedł na świat – jak ok. 90 proc. głuchych – w słyszącej rodzinie. Rodzice nie znali migowego, a by jakkolwiek się porozumiewać, opracowali wspólnie domowe znaki: amatorskie, intuicyjne, proste.
To doświadczenie zarówno Daniela, jak i większości Głuchych (użytkownicy polskiego języka migowego apelują o zapis wielką literą, by podkreślić, że są mniejszością językowo-kulturową). W 1975 r. opisali je Goldin-Meadow i Feldman, którzy obserwowali zachowania niesłyszących dzieci w wieku przedszkolnym. Mimo że nie uczyły się one ASL (amerykański język migowy), tworzyły systemy znaków bazujące na dwóch składowych: wskazywaniu i określaniu. Anglojęzyczni badacze nazywają takie osoby homesigners, domowymi migaczami.
Siedmioletni Daniel musiał poszukać znaku na „śmierć”. Latem wyjechał z rodziną na wakacje do Władysławowa. Późnym wieczorem spacerowali po plaży, następnego ranka ktoś zadzwonił. Pamięta, że mama płakała i że był niezadowolony, bo musieli wracać do domu. No i tę chwilę, gdy uzmysłowił sobie, że już nigdy nie porozmawia z dziadkiem. Lata później nakręci wideoperformans „Śmierć w codzienności”. Przedstawi w nim domowe znaki, które 22 głuchych opracowało na „umieranie”. Część miga nieporadnie. Część bawi się gestem, próbuje oswoić niezrozumiały temat, uciekając w komizm.
Język polski jak język obcy
Od dziecka Kotowski krąży między domem na podlaskiej wsi a szkołami z internatem. Nie ma pretensji, że z rodziną widzi się tylko weekendami.