Po wejściu na oddział słychać dyszenie, głośniejsze niż szum tlenu. I żadnych rozmów. Bo mówienie to wysiłek. – Myślałem, że po tylu latach pracy w ratownictwie nic mnie już nie ruszy – mówi anestezjolog z jednego z małopolskich szpitali, który właśnie zszedł z pierwszego w swoim życiu dyżuru na „Covidowie”, jak nazywają działający tam od pięciu dni oddział. – Ale czegoś takiego nie umiałem sobie wyobrazić. Ta skala jest porażająca. Cały oddział ciężko dyszących, łapiących z trudem powietrze ludzi. I ta panika w ich oczach. Oni się po prostu na żywca duszą.
Leczą ich tlenem, bo nic innego nie mają. Po kilku dniach udało się zamówić osocze ozdrowieńców. Typują trochę na nosa pacjentów, którzy – jak mówią – „zmierzają w kierunku respiratora”, czyli takich, u których zanosi się na cięższy przebieg, i przetaczają im osocze. – Zarówno osocze, jak i remdesivir trzeba podawać, zanim wirus się namnoży i pacjent jest w ciężkim stanie – mówi anestezjolog. – Nikt z nas nie ma doświadczenia w leczeniu chorób zakaźnych: w szpitalu nie ma oddziału zakaźnego. To oznacza, że remdesiviru nam nie dadzą.
On jednak w zaleceniach wpisuje remdesivir, dawkę i o której lek ma być podany. A pielęgniarkom mówi, żeby pisały adnotację „brak leku”. Chce zmusić dyrekcję szpitala do starań o przydział preparatu. I zabezpieczyć się na wypadek ewentualnych roszczeń.
Cudowny lek?
Na razie remdesiviru „nie dają” żadnym szpitalom, bo go po prostu nie ma. Jedynego leku, który ma szansę spowolnić replikację wirusa (choć ostatnie badania WHO wskazują, że osławiony preparat, którym