W Lęborku na demonstrację po orzeczeniu TK w sprawie aborcji przyszło ok. 3 tys. osób, czyli 10 proc. wszystkich mieszkańców. Dla trzydziestoparoletniej Patrycji Konkel, matki dwóch córek, liderki Lęborskich Dziewuch, była to nagroda. W 2016 r. organizowała w swoim mieście Czarne Protesty. Potem przyszły cztery lata, podczas których trudno jej było o pracę (dopóki nie stworzyła jej sobie sama, otwierając sklep franczyzowy), a ten i ów śmiał się z niej, mówiąc, że jest nawiedzona. – To odbiera energię – stwierdza. – Teraz ta energia wróciła.
W gronie protestujących była dwudziestoparolatka, która w czerwcu dokonała aborcji, bo płód jednych organów nie miał, a inne mocno uszkodzone. Powiedziała Patrycji: – Gdyby Trybunał zakazał aborcji już wtedy, tobym musiała urodzić.
Cztery lata później
W dużym mieście łatwiej protestować: człowiek jest anonimowy i może czuć się bezpiecznie. Nie widzą sąsiedzi, znajomi, pracodawca. Nie ma ryzyka długofalowych konsekwencji. Uczestnictwo w manifestacji małomiejskiej jest bardziej ryzykowne. No i musi być ktoś, kto wykaże śmiałość, da sygnał, skrzyknie innych, biorąc na siebie ewentualny wstyd, gdy nikt nie przyjdzie. Tu łatwo o różne stygmatyzujące łatki. O krytykę z ambony, hejt w mediach społecznościowych, taki z imienia i nazwiska. O to, że na ulicy ktoś rzuci w twarz słowem „aborcjonistka” albo prościej „morderczyni”.
W 2016 r. rząd PiS ugiął się przed siłą kobiecego buntu w wielkich miastach, skupionego wokół Strajku Kobiet. Temat aborcji został uśpiony. Ale liderki, które wtedy objawiły się w Lęborku, Gryfinie, Siemiatyczach czy w Rybniku i dały twarz lokalnym protestom, nie zniknęły. Prof. Cezary Obracht-Prondzyński, socjolog, antropolog i kulturoznawca z Uniwersytetu Gdańskiego, mieszkaniec 17-tysięcznego Bytowa, mówił nam wtedy (POLITYKA 44/17), że ci ludzie, którzy poruszyli małe miejscowości, są dla władzy jak tykające bomby.