Na starej jesiennej fotografii pozują w komplecie przed domem we wsi Chustki pod Szydłowcem. Elżbieta ma wyciągnięty na garsonkę krochmalony kołnierzyk. January w eleganckiej wiatrówce. Wokół odświętnie prezentujący się nastoletni synowie. Dwóch wygląda jakby zdjęto na nich skórę z matki. Jednak środkowy nie pasuje do reszty. Chudzina. Niziutki. Ciemnooki. I smutniejszy od pozostałych. Stoi na uboczu.
Upłynie jeszcze wiele jesieni od zatrzymania w kadrze tamtej chwili, zanim ten chłopak z ubocza spłonie jako bezdomny w pustostanie, a Zielińscy dowiedzą się, że tego syna podmieniono im w szpitalu. Opłakując spalonego nie-syna, będą przez cztery lata szukać prawdziwego, zbywani przez najwyższe instancje, łącznie z Ministerstwem Sprawiedliwości. Aż poirytowane koleżanki z zespołu śpiewaczego, w którym udziela się Elżbieta, podpowiedzą, by zamiast na Berdyczów pisała na Facebook. Tam syn odnalazł się w pięć dni.
Pod jednym dachem
Elżbieta, z powodu pełnej narkozy, nie zapamiętała w drobiazgach porodu średniego syna. Urodziła go 25 maja 1986 r. w radomskim szpitalu poprzez cesarskie cięcie. Upłynęło kilkanaście godzin, zanim podano becik. Powiedziano, że 50 cm, chłopiec, 3,2 kg, grupa krwi A Rh+. Dostał imię Maciej. Zastanawiające było, iż zanosił się płaczem, kiedy wzięła go w ramiona. Źle się czuł przy jej piersi już od pierwszego karmienia – mówi. Kołysała dnie i noce, on ciągle nieutulony. A przecież powinien szybko uspokoić się przy matce.
Z wiekiem coraz bardziej nieswój. Nieprzystający pod względem fizjonomii, charakteru i stylu życia do reszty Zielińskich. Oni wylewni wobec siebie, on zażenowany czułostkowością. Oni zawsze w kupie, on z rodzinnych zjazdów znikał pod byle pretekstem. Podczas gdy bracia uczyli się pilnie, jego ciągnęło w złą stronę.