Nie narzucał się ze swą ogromną wiedzą i doświadczeniem, nie przyćmiewał. Mógł nawet sprawiać wrażenie nieśmiałego, gdy zaproszony do Nowego Jorku, Paryża czy Berlina na najbardziej prestiżowe dyskusje, z lekko ironicznym uśmiechem słuchał kwiecistych tyrad prominentnych kolegów. Sam mówił mało, ale precyzyjnie, o nowej wędrówce ludów i o nędzy na świecie, przenikaniu kultur i upadku mediów, o tym, że Trzeci Świat jest w każdym z nas, i o tym, że tylko prowincjusz jest prawdziwym obywatelem świata.
W XX w. było wielu wielkich reporterów-pisarzy, Egon Erwin Kisch, Curzio Malaparte, Ernest Hemingway, Gabriel Garcia Márquez. Jednak to Kapuściński słusznie jest nazywany reporterem stulecia, ponieważ to on uchwycił i opisał świat daleko wykraczający poza europejską czy amerykańską wyspę dobrobytu. Nie był kronikarzem dwóch wielkich wojen białych ludzi, późniejszej równowagi strachu wzdłuż żelaznej kurtyny przecinającej Europę czy kolejnych rewolt w bloku radzieckim. Europejskim epicentrum zimnej wojny zajmowali się inni. Natomiast Ryszard pół wieku temu ruszył ku peryferiom – do tego niejasnego Trzeciego Świata, który po samobójstwie Europy w drugiej wojnie światowej dopiero dobijał się własnej tożsamości.
Jednym z kryształków tego kamienia filozoficznego Ryszarda było niewątpliwie jego polskie doświadczenie i biografia jego pokolenia. Urodził się w 1932 r. na kresach ówczesnej Rzeczpospolitej w rodzinie nauczycielskiej. Miał siedem lat, gdy armia radziecka weszła do wschodniej Polski i zniszczyła jego dziecięcy świat przenikających się różnych kultur. W „Imperium” opisał, jak po raz pierwszy przeżył zderzenie cywilizacji. Po włączeniu Pińska do ZSRR radzieccy artylerzyści co dzień kilkoma strzałami burzyli pińską kolegiatę.
Po aresztowaniu ojca matka ucieka z dzieckiem furmanką do Lwowa, a potem dalej do Generalnego Gubernatorstwa. Dla chłopca wypędzenie z małej ojczyzny nakłada się na szok cywilizacyjny – pierwszy raz jedzie koleją, pierwszy raz widzi tramwaj. I nagi terror. Po dokonanej przez Niemców publicznej masakrze służy do mszy jako ministrant. I chce zostać księdzem.
Ryszard często powtarzał, że to właśnie ten prowincjonalny Pińsk, ta nędza Kresów, równoczesne przenikanie i zderzenie kultur oraz wojenna ucieczka od jednej katastrofy ku drugiej rozbudziły w nim nienasyconą ciekawość Trzeciego Świata. Nigdy nie stał się światowcem, choć pod koniec życia zapraszano go do najbardziej elitarnych klubów. Obywatelem świata stał się dlatego, że był bieżeńcem, uciekinierem, wypędzonym, Heimatvetriebener, retornado, pied noir, repatriantem – czy jak tam w setkach języków nazywa się dziś ludzi siłą wyrwanych ze swej małej ojczyzny.
Jak większość kresowiaków znalazł po wojnie ułomną przystań w PRL, jedynej realnej Polsce pogruchotanej przez wojnę. Za młody był na to, by należeć do pokolenia Kolumbów. Nie przechodził – jak choćby Tadeusz Konwicki – dramatycznej drogi z AK do PPR. Natomiast jak wielu innych, którym okupant odebrał możliwość chodzenia do normalnych szkół, gorliwie się uczył. Historię studiował na UW u świetnych profesorów w czasie najgorszego stalinizmu. Na prawdziwe – jak mawiał potem Miłosz – „ukąszenie heglowskie” i stanie się pryszczatym ulubieńcem nowej władzy był za młody. Ale i jego musiał porwać patos odbudowy kraju, rewolucji społecznej, industrializacji i postępu. Starczyło na członkostwo w ZMP, a potem w partii, z której odszedł w stanie wojennym.
Drugi kryształek filozoficzny, jaki pozostawił Kapuściński, to precyzyjny, lapidarny język. Diebiutował jako poeta w 1949 r. niemal równocześnie ze Zbigniewem Herbertem. Potem uważał, że jego wiersze były nieszczególne, ale poezją interesował się przez całe życie, traktował ją jako znakomitą wprawkę stylistyczną. Swe teksty pisał powoli, starannie cyzelując zdania, w które włączał zarówno opis faktów, którymi się zajmował, własne odczucia, jak i wiedzę zdobytą z nieprawdopodobnie bogatych lektur. Kapuściński nie tylko pisał, ale i czytał, co wśród dziennikarzy wcale nie jest takie częste. Czytał w kilku językach wszystko, co mu wpadło w ręce. Herodot był jego głównym nauczycielem i przewodnikiem, ale nie jedynym. Czytał filozofów i antropologów, reportaże i powieści, wiersze i eseje. Nie popisywał się swą rozległą wiedzą, ale misternie wplatał ją w swe teksty. I – gdy zapraszano go na najróżniejsze podia – zawsze był znakomicie zorientowany, o czym mówią partnerzy.
Trzeci kryształek Ryszarda to znakomite dziennikarstwo uczestniczące. Zadebiutował w 1955 r. w „Sztandarze Młodych”. W atmosferze odwilży pojechał do Nowej Huty, gdzie opisał żałosne warunki pracy robotników tej sztandarowej budowy polskiego stalinizmu. Tekst kończył się wezwaniem, że ludzie czekają tam na sprawiedliwość, że trzeba tam jeździć i odsłaniać, co jest ukrywane, i trzeba odpowiadać na wiele pytań. Ten moralny patos młodego reportera wywołał furię stalinowców, ale też zmobilizował reformatorów w partii. Kapuścińskiemu groziło wyrzucenie z pracy i represje, a skończyło się na nagrodzie i wyjeździe za granicę. Nie wybrał wycieczki na Zachód, lecz mało komu znane „kraje niezaangażowane”, jak się wówczas mówiło. W okresie polskiego Października – 1956–1957 – bywał w Indiach, Pakistanie, Afganistanie, Japonii i Chinach. Ale jego ziemią obiecaną stała się Afryka.
Wyjechał do niej jako korespondent „Polityki”, do której ściągnął go w 1958 r. Rakowski wraz z grupą reporterów, którzy nie pisywali ideologicznych wstępniaków, lecz ruszyli w Polskę, by opisywać ludzi takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi powinni być według zasad socrealizmu. Natomiast Kapuściński ruszył do Afryki i z miejsca zabłysnął reportażami z Konga, gdzie toczyła się wojna domowa o kopalnie złota i o władzę, o afrykański socjalizm i o wpływy supermocarstw, krwawe rywalizacje plemiennych watażków i „psów wojny” – białych najemników.
Miał opisywać całą Czarną Afrykę, w której wciąż wybuchały kolejne pucze, wojny i rewolucje. Więc z minimalnymi pieniędzmi jeździł autostopem z jednego regionu do drugiego. Kilka razy ryzykował życiem, chorował na malarię, stawał przed plutonem egzekucyjnym. I był skazany na pomoc całkowicie obcych ludzi.
Afryka była dla Kapuścińskiego nie tylko drugą ojczyzną, ale i metaforą Polski. Nie był tam białym sahibem mieszkającym w luksusowych hotelach, zatrudniającym armię służących i tłumaczy. Musiał sam dogadać się z miejscowymi, dotrzeć do informacji i nadać je teleksem do kraju pisząc oszczędnie, bo każde słowo kosztuje. W odróżnieniu od ludzi z Europy Zachodniej, Amerykanów, a nawet Rosjan, był mentalnie jednym z tubylców. Pochodził z kraju, który sam jeszcze niedawno był kolonią trzech europejskich mocarstw, krajem zacofanym, zniszczonym przez wojnę, rozdzieranym pozostałościami straszliwej okupacji wojennej, absurdami narzuconego ustroju i ograniczonej suwerenności. Nie przypadkiem swe pierwsze reportaże afrykańskie Kapuściński wydał w 1962 r. równocześnie ze swymi reportażami krajowymi, które zatytułował „Busz po polsku”. I my jesteśmy Afrykanami...
Być może gdzieś w Rosji czy byłych krajach socjalistycznych jest jeszcze ktoś, kto tak jak Kapuściński słuchał przemówień Nasera i Nkrumaha czy osobiście poznał Salvadora Allende, Idi Amina, Che Guevarę i Patrice Lumumbę, ale tylko Kapuściński tak już wówczas potrafił pisać o Trzecim Świecie, że jego ówczesne książki, jak „Gdyby cała Afryka” (1969), „Chrystus z karabinem na ramieniu” (1975) czy „Wojna futbolowa” (1978), są czytane dziś, również na Zachodzie – jako źródło informacji pozbawione anachronicznej dziś ideologii.
I wreszcie czwarty kryształ Ryszarda, ten, który uczynił go sławnym na cały świat i postawił go wśród najlepszych pisarzy naszych czasów, to – jak często podkreślają zagraniczni komentatorzy i tłumacze twórczości Kapuścińskiego – „reportaż literacki”, ten mistrzowski gatunek peerelowskiego dziennikarstwa, kojarzony nie tyko z „Cesarzem” i „Szachinszachem”, ale i z reportażami Hanny Krall oraz całej plejady wspaniałych reporterów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Drukowany w 1978 r. w warszawskiej „Kulturze” „Cesarz” był sensacją. Czytaliśmy go jak przypowieść o naszej własnej rzeczywistości, tak jak swego czasu opowiadania Kołakowskiego z królestwa Lajlonii. Tyle że ta pisana siedemnastowieczną polszczyzną opowieść o dworze zgrzybiałego dyktatora była reportażem z konkretnego kraju, Etiopii, i portretem konkretnego władcy – Hajle Sellasje. Kiedyś leciałem z etiopskim pisarzem, trochę narzekał, że obraz jego kraju był przerysowany – ale potem się rozjaśnił. „Ale jakże to było napisane!”.
Jeszcze większe wrażenie sprawił wydany w 1982 r. „Szachinszach”. To już była nasza własna historia, upadek autokratycznego władcy-technokraty, tyle że rozgrywała się w Iranie, a jej bohaterem nie był Gierek i polski papież, lecz szach Iranu i ajatollah Chomeini. Kapuściński pokazywał, jak odgórna modernizacja narzucana autokratycznie, nie wsparta państwem prawa, prowadzi do eksplozji. Ale i wobec rewolucji islamskiej zachował rezerwę widząc, jak terror Savaku został zastąpiony terrorem strażników rewolucji.
Obie książki przełożone na angielski zostały na Zachodzie przyjęte z entuzjazmem. John Updike, Salman Rushdie, Susan Sontag wychwalali precyzję reporterskiego oka, elegancję języka i nieprawdopodobną wiedzę.
Spraw polskich w latach osiemdziesiątych Kapuściński dotykał, jak choćby w głośnym komentarzu w „Kulturze” we wrześniu 1980 r. o godności strajkujących, ale na Polskę patrzył jakby z zewnątrz. Wciąż uciekał z Polski. I wciąż do niej wracał, ale opłotkami. Nie opisał polskiego przełomu solidarnościowego, ale na początku lat dziewięćdziesiątych objechał rozpadający się Związek Radziecki. Nie napisał też książek o Europie Zachodniej i północnej Ameryce, choć w latach dziewięćdziesiątych bywał niezliczone razy w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, a w Berlinie nawet spędził cały rok. Niemcy mieli cichą nadzieję, że coś im powie o nich po zjednoczeniu, o zjednoczeniu Europy. Ryszard przyglądał się Berlinowi, rozmawiał z ludźmi, udzielał wywiadów, włączał swe rozważania o Niemczech, Polsce i Europie do kolejnych tomów „Lapidariów”. O Europie nie można już napisać niczego sensownego, tu każda wioska ma materiały dokumentalne spisane w kilku językach. Tego nikt nie jest w stanie zebrać w sensowne całości... – powiedział mi kiedyś w Berlinie będąc już myślami przy „Hebanie”. – Poza tym rozejrzyj się po berlińskich ulicach, Afryka jest wszędzie...
I Pińsk jest wszędzie. Jak wielu wypędzonych, Ryszard ruszył w świat, by znaleźć klucz do swych doświadczeń z dzieciństwa. Jego wielkim marzeniem była książka o Pińsku, zbliżał się do niej, był w latach dziewięćdziesiątych na Polesiu, ale książki o swej małej ojczyźnie już nie zdążył napisać. Tak jak też nie zdążył napisać swej wielkiej syntezy własnej wiedzy o świecie. Pozostawił kryształki „Lapidariów”, w których jak w kalejdoskopie każdy może na chwilę obejrzeć tego Ducha Świata, który objawił się Kapuścińskiemu.
Choć miał bardzo wyraziste poglądy, zupełnie nie pasowały do świata Samuela Huntingtona, Oriany Fallaci czy Bernarda Lewisa. Nie godził się na wizję zderzenia kultur. Mówił o ich ciągłym przenikaniu i konieczności wczucia się w Innego. Empatia wobec odmiennych kultur jest nakazem XXI w., mówił w wiedeńskich odczytach wydanych niedawno w zbiorku „Ten Inny”. Krytykował upadek mediów i dramatyczną degradację języka komunikacji publicznej.
Mimo że Sejm – jakże często widownia złego smaku, skażonego języka ignorancji, neosarmackiej buty, gnuśności i zamknięcia na świat – uczcił minutą milczenia jego śmierć, to Kapuściński był zaprzeczeniem ducha IV Rzeczpospolitej i mentalności opancerzonej w narodowych granicach. Nie tylko Herodot jest jego mistrzem, również Bronisław Malinowski, polski antropolog, który był swoistym reporterem uczestniczącym i nigdy nie klasyfikował kultur na gorsze i lepsze.
I takiego spojrzenia uczył młodych reporterów. Był i długo jeszcze pozostanie dla nich niedoścignionym mistrzem i opiekunem. W Polsce wpływy Kapuścińskiego można bez trudu znaleźć w reportażach Artura Domosławskiego, entuzjasty alterglobalistów, w relacjach Wojciecha Jagielskiego, który też wszystkiego, o czym pisze ze świata, musi najpierw dotknąć, w prozie Ibrahima Kalwasa, a także w Andrzeja Stasiuka opisach kresów brukselskiej Europy, tak drażniących i pociągających zarazem licznych zachodnioeuropejskich czytelników. Bez Kapuścińskiego pewnie nie znaleźliby tak łatwo własnego języka.
Bez Kapuścińskiego trudno też będzie odnaleźć się w świecie polskiej inteligencji chowanej dziś przez prawicę w duchu wrogości i nieufności wobec innych. Kapuściński przestrzegał wielokrotnie przed zamykaniem się w nacjonalistycznych schematach i demonstracyjnym odmawianiem dialogu ze światem zewnętrznym. Sam był klasycznym człowiekiem dialogu. Opisywał rewolucje, ale sam rewolucjonistą nie był, był raczej romantycznym oświeceniowcem czy oświeconym romantykiem. Nie bał się postmodernistycznej dowolności, ale zarazem respektował wielkie mechanizmy historii, nie zapominając o wewnętrznych prawach moralnych, którym każdy powinien być wierny. Levinas, Gadamer, ale i Kant dobrze by się czuli w jego towarzystwie.
Ryszard był prawdziwym autorytetem dla młodych, przyjaznym kolegą dla nieco starszych i uroczym przyjacielem dla grona rówieśników. Skromny i powściągliwy w sposobie bycia, nie wysuwał się na proscenium, ale to na nim skupione były reflektory. Takim zapamiętamy go w „Polityce”, gdzie miał wielu bliskich przyjaciół.
Był nazywany Herodotem naszych czasów. Po jego śmierci jeszcze bardziej zimno i nieprzyjemnie robi się w IV Rzeczpospolitej. Po Miłoszu, Herbercie, Lemie, Karolu Wojtyle odszedł kolejny z Wielkich. Żegnaj, Ryśku, zostajemy sam na sam ze strażnikami narodowej rewolucji...