Dołączył właśnie do polskiego pocztu mistrzów świata, ale nie da się go porównać ani ze skoczkowym umysłem ścisłym Dawidem Kubackim, ani z potrafiącym zaprogramować się na wygrywanie i posiadającym zdolność koncentracji mistrza zen Kamilem Stochem. Jeśli chodzi o błyskotliwość na progu skoczni i moc odbicia, jest trochę jak Adam Małysz, ale do jego automatyzmu mu daleko. Piotr Żyła dojrzał do indywidualnego mistrzostwa świata późno, bo dopiero mając 34 lata. Małysz w tym wieku skończył karierę.
W zapoczątkowanym przez Małysza – dobrych dwadzieścia lat temu – zimowym serialu ze skokami narciarskimi, Piotr Żyła rzadko odgrywał główne role. Kojarzony był raczej z tego, że uśmiech zadowolenia nie schodził mu z twarzy nawet po zepsutych próbach, wygłupiał się przed kamerami i wpadał w słowotok, z którego trudno było wyłuskać sensowną treść. Z grona jego znajomych padają głosy (raczej nieliczne), że taka błazenada to maska, przykrywka dla stresu i nerwów, do których Żyła nigdy w życiu się nie przyzna. Inne (częstsze), że robi to świadomie, bo na takiego pociesznego i nieskrępowanego konwenansami luzaka jest popyt. Ale większość uważa, że skoczek Żyła przed kamerami idzie na żywioł, bo sam jest żywiołem.
Napaprykowany Piotrek
Złoto dało nowy impuls jego popularności, na którą wcześniej też nie mógł narzekać. Na jego oficjalnym fejsbukowym profilu widnieje informacja, że lubi go ponad 1,1 mln kibiców. Nie jest to typowa publiczność sukcesu, czyli świeża, skuszona zdobyciem przez Żyłę tytułu mistrza świata, ale dobrze już okrzepła, przyciągnięta ładnych kilka lat temu, gdy wraz z pierwszą zauważalną obecnością w czołówce zagościł w zbiorowej wyobraźni jako pierwszy żartowniś polskiego sportu. Niby głowa rodziny i profesjonalny sportowiec, a więc człowiek obsadzony życiowo oraz zawodowo w poważnych rolach, jednak chętnie opowiadający o tym, co mu w duszy gra.