JULIUSZ ĆWIELUCH: – Właściwie to nie rozumiem, dlaczego nie wyprowadził się pan z Michałowa i jeszcze zbudował dom na takim odludziu?
JERZY BIAŁOBOK: – Widok mamy ładny. Jest na tyle blisko, że dobrze widać konie ze stadniny. A na tyle daleko, że nie widać ich problemów.
Dużo mają tych problemów?
Jak się w zimne dni wypuszcza źrebięta na dwór na cały dzień, to aż się człowiek prosi o problemy. Araby mają delikatne płuca. Zwłaszcza młode. Szybko łapią infekcje. Łatwo padają. Za moich czasów tak nie było. Ale moje czasy się skończyły. Teraz są nowe czasy. I ja robię wszystko, co mogę, żeby nie wiedzieć, jakie problemy mają konie. Za dużo mnie to kosztuje.
Chodzi pan tam?
Nie. Od momentu, kiedy mnie wyrzucono, byłem w stadninie dwa razy. Raz na prośbę ministra rolnictwa, drugi raz na prośbę jego zastępcy. To było za czasów, kiedy po ministrze Jurgielu przyszedł minister Ardanowski i chciał jakoś ugasić pożar po poprzedniku. Zaproponował mnie i Annie Stojanowskiej udział w radzie do spraw hodowli koni. Obydwoje długo się wahaliśmy, czy dawać nasze nazwiska, żeby ten rząd poprawił sobie wizerunek. Ale doszliśmy do wniosku, że konie są ważniejsze.
Nazwisko ma się jedno, łatwo stracić.
Moje nazwisko już ma zapisane swoje miejsce w historii dzięki dziadkowi. Jan Białobok był wybitnym dendrologiem. Zresztą podobnie jak mój ojciec. Dziadek krótko przed wojną wyhodował i opisał jeden ze świerków kłujących. Jako twórca odmiany miał prawo ją nazwać. I tak do dziś może pan kupić i zasadzić np. na działce świerk kłujący Białobok.
I pan ma taki świerk na działce?
Mam. Posadziliśmy z żoną dwa, na wypadek gdyby jeden się nie przyjął.