Bistro przy warszawskim placu Trzech Krzyży. Kilka metrów dalej 200-letni Instytut Głuchoniemych. Chudy chłopak gestykuluje do smartfonu opartego o cukiernicę. To musi być czuła rozmowa, bo często krzyżuje dłonie na wysokości klatki piersiowej. Stolik obok poirytowany, gdyż chłopak zbyt głośno obija łyżeczką o brzegi filiżanki. Jakieś dziecko zatyka uszy. Chyba chce wyobrazić sobie niesłyszenie.
Trudno fonicznemu opowiedzieć ciszę 350 tys. niby-cudzoziemców, którzy nie rozumieją się z całą resztą. Przez świat bez dźwięku przeprowadzą dwujęzyczni.
Uśmiech, czyli mama
Dyrektor Tadeusz Adamski przechadza się po swoim głuchoniemym od 200 lat szkolnym dziedzińcu. (Chociaż głusi nie lubią tej hybrydy w nazwie, przecież nie niemi, skoro mają swój język). Trudno tu usłyszeć, że na wakacje wyjechało 60 podopiecznych z internatu. Milcząco jak zawsze.
Co do chłopaka z bistro – jeśli ze smartfonem, dyrektor nie byłby zdziwiony, że to wychowanek. Odkąd się pojawiły, głusi, zazdroszczący reszcie świata telefonicznych rozmów o byle czym, powariowali. Potrafili siedzieć ramię w ramię na ławkach dziedzińca i do siebie dzwonić. Te konwersacje zaczęły tak destabilizować codzienność, że trzeba im było skonfiskować smartfony do skrzyneczek na klucz, ustalając godziny dostępu.
To nielogiczne, że nie głusi rodzą głuchych, lecz w 90 proc. słyszący. Jednak dyrektor Adamski nie uważa, że ojcowie i matki muszą studiować miganie na siłę, by się z dzieckiem wzajemnie rozumieć. Matczyne serce przedkłada ponad język. Nawet jeśli ona jest zdana na komunikowanie się zdawkowe, łamanym migowym, po oczach wie wszystko.
Dyrektora ciągle wzruszają scenki, obserwowane ukradkiem na urządzanych tu rehabilitacyjnych turnusach, gdy matki z małymi głuchymi dziećmi odgrywają spontanicznie porozumiewawcze spektakle niczym w niemym filmie.