Przybywa ludzi, dla których psy i koty to już nie tylko domownicy, a pełnoprawni członkowie rodziny. Traktowane jak dzieci przez samotne starsze panie, wyemancypowane singielki i pary, które nie decydują się na potomstwo, za to adoptują psa lub kota.
W hipsterskiej knajpie w dużym mieście wypada pojawić się z czworonogiem. Najlepiej z małym kundelkiem ze schroniska. Teraz piesek często ma na imię Wirus, a suczka Korona. A na drugim końcu smyczy młody mężczyzna 20 plus, który swojego przyjaciela zabiera nie tylko do knajpy, także na łódkę na Mazury i na kite’a na Hel.
Na drugim biegunie są ci, dla których to „tylko pies” czy „tylko kot”, coś, co można traktować jak rzecz. Wydaje się, że to oni są większością. I w tej grupie nic się zmieniło. Tylko kontrast ze zwierzolubami zrobił się większy.
– Przepaść między tymi dwiema skrajnymi postawami wobec zwierząt jeszcze się powiększyła – mówi lekarka weterynarii Paulina Roczniak, pracująca w warszawskiej lecznicy i dorywczo w miejscowościach oddalonych 20–30 km od stolicy. – W okolicy Mińska Mazowieckiego najczęściej wycinam wrośnięte w szyje łańcuchy, a w Warszawie mam klientów, którzy swoje zwierzaki traktują jak dzieci i zrobiliby dla nich wszystko. Czasem przesadzają, ale i tak wolę pracować z nimi.
Duże miasto i prowincja to wciąż dwa różne światy, jeżeli chodzi o stosunek do zwierząt. Nie jest to wyłącznie polska specyfika. – Ludzie w większych społecznościach bardziej się rozwijają moralnie, bo konfrontują się z bezimiennymi innymi – mówi prof. Andrzej Elżanowski, zoolog i bioetyk, związany z Wydziałem Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego, w zarządzie Polskiego Towarzystwa Etycznego. – A w konwencjonalnej moralności i konwencjonalnym systemie wartości zwierzęta są dużo niżej w hierarchii.