Żony i partnerki himalaistów, nauczone życia w cieniu wielkich gór i ich zdobywców. Najczęściej anonimowe, przyzwyczajone, że jak – po szczęśliwym powrocie na dół – ich faceci brylują w mediach, rozdają autografy, przebijają się przez tłumy wielbicieli na spotkaniach „z wielkimi polskimi himalaistami”, one, z duszą na ramieniu, czekają, kiedy znowu usłyszą: „Wyjeżdżam”. Od tej chwili każda wiadomość, każdy dzwonek telefonu to paraliżujący strach. To on dzwoni, czy może ktoś z jego telefonu z wiadomością, że tym razem się nie udało.
Ze śmiercią swoich bohaterów też zostają same. Latami szukają równowagi, nie zawsze ją znajdują. Dotąd ciche i skryte, niech wreszcie przemówią.
Iza Hajzer: Artur mnie oszukał
Po śmierci Artura uświadomiłam sobie, że żyłam w bańce, która nagle pękła. Rodzina i przyjaciele uważali, że miałam wszystko. Piękny dom, biznes, syna i męża, żywą legendę. Nie wiedzieli, że Artur wielu rzeczy mi nie mówił. Chronił przed problemami, zamiast mnie na nie przygotować. Dostałam cios, po którym musiałam się podnieść, walczyć o siebie oraz o dziecko.
Tego dnia nie zapomnę nigdy. Niedziela, popołudnie, jestem z koleżanką na spacerze. Dzwoni Artur. Miał ze sobą telefon satelitarny. Odbieram i słyszę komunikat: „Marcin Kaczkan... szczytu…”.
Myślałam, że schodzą, stąd połączenie kiepskiej jakości. Kilka chwil później dostaję sms: „Marcin Kaczkan nie żyje”.
Burza w mózgu. Co robić? Kogo powiadomić? Byłam kłębkiem nerwów. Od tego czasu wielokrotnie próbowałam dodzwonić się do Artura. Telefon milczał. Czułam, że coś jest nie tak. Nie odpisywał, nie oddzwaniał. Straciłam kontakt.
W poniedziałek poszłam do pracy. Musiałam wyjść z domu, żeby nie oszaleć.