Ostatnim świadkiem jest Dymitr. Owczarek niemiecki, kudłaty kompan. To Dymitr widzi wszystko: górki i doły, picie i kace, choroby i zdrowienie, fizyczny i psychiczny ból. Widzi, jak pan zasypia za kierownicą i wali autem w pachołki na autostradzie. Jak wiąże krawat przed kolejną sądową batalią. Jak traci siły, zapada się w chorobę, wychodzi z domu i jedzie do szpitala, żeby już nigdy z niego nie wrócić. Zmarły 16 listopada Kamil Durczok kochał Dymitra. Bo Dymitr po prostu był. Towarzyszył.
Nie oceniał.
Szkoła życia
Dla Durczoka Śląsk jest zawsze, Warszawa tylko na chwilę. Na Śląsku w 1968 r. przychodzi na świat, w tradycyjnym śląskim domu zdobywa wychowanie. Tata – mechanik. Mama – gospodyni. Będzie z nią blisko do końca. Zresztą tak jak z ojcem i bratem Dominikiem.
W szkole jest przebojowy, na podwórku hardy. Dla starszych, nauczycieli i sąsiadów zawsze grzeczny: cherubinek o łagodnym spojrzeniu. Przez chwilę myśli o zostaniu księdzem. Wcześnie rozumie, że w życiu trzeba swoje wywalczyć, starać się, kombinować. Jeszcze jako nastolatek zarabia własne pieniądze, najpierw w hurtowni serów, potem w tyskiej fabryce Fiata. Dobra szkoła życia: robota z facetami w wieku ojca, twardymi Ślązakami. Wyrasta z niego przystojny chłopak, podoba się dziewczynom. Dżinsy, T-shirt, grzywka na popersa.
Marzy mu się kariera prawnika, ale na studiach na Uniwersytecie Śląskim robi praktyki w studenckim radiu Egida. Tam poznaje wieloletnich przyjaciół, w tym m.in. Marka Czyża. I tam zakochuje się w dziennikarstwie.
W 1991 r. zaczyna pracę w Radiu Katowice. Na początku jest ciężko, trzeba wstawać wcześnie rano, ale z emocjami, adrenaliną, w końcu o to w tym zawodzie chodzi. Już rok później jedzie na Bałkany, robi reportaż o wojnie.