MARTA MAZUŚ: – To jest nasza pierwsza rozmowa, w której mogę oficjalnie pana przedstawić. Wcześniej zawsze prosił pan, aby w tekstach na temat uchodźców na polsko-białoruskiej granicy nie wspominać o waszej fundacji. Dlaczego?
MICHAŁ GAWEŁ: – Powodów było wiele. Jeden z nich był taki, że w ostatnich miesiącach, to znaczy przede wszystkim od października do grudnia 2021 r., mieliśmy naprawdę mnóstwo pracy, bo przez naszą fundację przewinęło się ponad 300 migrantów z polsko-białoruskiej granicy i naszym priorytetem było pomaganie im. Nie chcieliśmy też zajmować się obsługą mediów: w szczytowym okresie po Podlasiu krążyło prawie 200 ekip dziennikarskich z całego świata.
Ale dziennikarze i tak dowiadywali się o waszym istnieniu. Duża część najbardziej dramatycznych opowieści z granicy to historie ludzi, którzy przeszli przez wasz ośrodek. A przekazywał wam ich nie kto inny, tylko straż graniczna.
Tak, to prawda. Nasza fundacja od 2020 r. ma podpisaną umowę ze strażą graniczną. Zostaliśmy wybrani do tej współpracy na zasadzie przetargu. Wtedy nie było organizacji, które chciały się tym zajmować i miały odpowiednią infrastrukturę i pracowników. To jest umowa o pomocy instytucjonalnej – określa ją art. 400 ustawy o cudzoziemcach. Mowa w nim o osobach, które nie mogą przebywać w ośrodkach zamkniętych, bo np. są chore, niepełnosprawne albo są to rodziny z małymi dziećmi. Wszystkie te osoby mają prawo do pomocy instytucjonalnej ze strony państwa polskiego – trzeba zapewnić im dach nad głową, ubranie, wyżywienie, potrzebne leki itp. I taką właśnie pomocą my się zajmujemy.
Wcześniej trafiających do nas nie było dużo – to byli głównie Ukraińcy, Białorusini, którzy mieli różne problemy zdrowotne.