MARTYNA BUNDA: – Wiele razy ogłaszano już śmierć feminizmu. W swojej książce cytuje pani choćby duże badania z początku lat 90., wedle których poparcie młodych kobiet dla postulatów feminizmu dramatycznie spadało, a słowo „feministka” miało już dryfować w stronę epitetu, by w perspektywie całkiem zaniknąć.
OLIVIA KŁUSEK: – Tymczasem najwyraźniej ma się dobrze. A po drodze mieliśmy choćby przypadek Beyoncé. Gwiazda pop włączyła do jednej ze swoich piosenek tekst przemówienia Chimamandy Ngozi Adiche na konferencji TED „We should all be feminist” (Wszyscy powinniśmy być feminist/k/ami). Pojawiły się wówczas opinie, że Beyoncé nie może nazywać się feministką i nie powinna występować na tle tego hasła na koncertach, gdyż trywializuje historię całego ruchu, a jej sceniczne stroje i choreografia opierają się na przyciąganiu pożądliwego męskiego wzroku. Ale z drugiej strony – padały opinie, że wiele kobiet nie usłyszałoby o feminizmie i przemówieniu Adiche, gdyby nie Beyoncé.
Mieliśmy też kampanię „Rebranding Feminism” z 2014 r., w której udział wzięło ponad 200 wpływowych kobiet ze świata, i za którą stały trzy duże agencje reklamowe. Celem, prócz rozpowszechnienia na nowo słowa „feminizm” w pozytywnym kontekście, było między innymi dopasowanie zawartości magazynu „Elle” do upodobań współczesnych kobiet. I tu padało pytanie, czy magazyny, które wykorzystują zaawansowane programy graficzne do korygowania urody przepięknych modelek, mają szansę przekształcić się w ruch, u którego podstaw leżą idee uwolnienia kobiet spod władzy schematów?
Kiedy na Zachodzie dyskutowano o sensie akcji „Rebranding Feminism”, w Polsce prof. Mikołejko mówił o feminizmie jako „banku gniewu”, a tymczasem magazyny kobiece forsowały już coś, co można nazwać pop-feminizmem, jako antidotum na „walczący feminizm”.