Przy każdej rozmowie na temat sytuacji demograficznej w Polsce pojawia się gotowy zestaw haseł: „Polki nie rodzą”, „500 plus”, „wyrok Trybunału Konstytucyjnego”. A przecież rządzący siedem lat PiS słynie z samochwalstwa w kwestii udogodnień dla przyszłych i obecnych rodziców. Dziś jednak widać, że trend demograficzny – rodzimy coraz mniej dzieci, dominujący stał się model rodziny 2+1 – jest nie do zahamowania, można go tylko opóźnić. Ale opóźniać trzeba z głową. Władza głęboko w szafie ukryła, traktowany w Polsce często ironicznie, problem niepłodności. Ci, którzy starają się bezskutecznie o dziecko, czują się pacjentami „gorszego sortu”. Mają się leczyć prywatnie, bo brak dziecka to ich prywatna sprawa.
Na sąsiedniej półce w tej samej szafie na cztery spusty zamknięto program, który miał być sakiewką z pieniędzmi dla szpitali, które wreszcie wpuściłyby do siebie niepłodnych – „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego”. Niepłodność przerosła jednak PiS, okazało się, że skala i złożoność problemu są dużo poważniejsze.
Czas do trzydziestki
Nic, tylko rodzić dzieci – usłyszała Karolina w czasie badania USG. – Ginekolożka chyba nie potraktowała mnie poważnie, bo co to za niepłodność w wieku 25 lat, prawda? – pyta przekornie. Trzy lata seksu bez żadnego zabezpieczenia, a mimo to Karolina nie zachodziła w ciążę. Wiedziała, że dzieje się coś niedobrego. Jeszcze jestem młoda, ale zaraz przecież nie będę, myślała.
O programie prokreacyjnym przeczytała w 2020 r. na facebookowym forum dla niepłodnych i doszła do wniosku, że warto spróbować. Zadzwoniła do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku, a na pierwszą i – jak się okazało – jedyną wizytę czekała trzy miesiące.