W głębokiej studni
Pierwsza matura po deformie. Żeby zdać, trzeba szczęścia albo wielkich pieniędzy
Dobre jest to, że w tym roku są przynajmniej studniówki. Po dwóch latach balowej posuchy maturzyści znów depczą sobie po palcach na próbach poloneza, jest chwila wygłupów i luzu. Co nie znaczy, że wróciła przedpandemiczna norma. – Pięć osób z mojej klasy na studniówkę nie idzie. Kasa – lakonicznie wyjaśnia Kamila, warszawska licealistka. – Za samą imprezę trzeba zapłacić 800 zł, jeśli chce się przyjść z chłopakiem czy dziewczyną spoza szkoły. Do tego koszt sukienki czy butów. Jedna koleżanka ma kieckę od projektanta, za tysiaka, inna z lumpeksu, za stówę, zresztą bardzo piękną, bordową. Ja kupiłam w sieciówce zwykłą czarną, za 250 zł, ale dla niektórych osób to też są wydatki nie do przeskoczenia.
W Łodzi czy Gdańsku impreza wychodzi trochę taniej, na start ok. 500–600 zł za parę. Jednak i tak widać zmiany w podejściu i osłabioną frekwencję. – W tym roku bardzo rzadko mamy pytania o dodatkowe atrakcje typu fotobudka czy fontanna czekoladowa – opowiada Eliza Żabicka z Centrum Konferencyjno-Bankietowego Rubin w Łodzi. – Zdarzają się szkoły, w których maturzystów jest 200, a zamawiają imprezę na 150 osób łącznie z nauczycielami. Albo: w klasie jest 25 osób i tylko cztery przychodzą z osobami towarzyszącymi z zewnątrz. W jednym z warszawskich liceów jako partnerki kilku maturzystów pójdą na studniówkę nauczycielki. Skalkulowano, że i tak trzeba je zaprosić, a chłopaki przynajmniej będą mieli z kim zatańczyć.
Kamila na studniówkę wybiera się sama, w polonezie pójdzie z kolegą z klasy. – Jakoś nie umiem się tym tematem ekscytować. Przez sześć dni w tygodniu mam korepetycje, jeśli zajmuję się czymś innym niż nauka, to gryzą mnie wyrzuty sumienia. Niedawno Kamila usłyszała, że w przypadku jej rocznika nazwa „studniówka” odnosi się mniej do ostatnich stu dni nauki, a bardziej do głębokiej studni, w której są, jeśli chodzi o stan przygotowania do matury, odmienionej, obszernej i trudnej.