Serce matki, 86-letniej Zofii Wolskiej, czuło, że coś jest nie tak. Serce matki takie rzeczy czuje, nawet jeśli jest po dwóch operacjach, ma wszczepiony rozrusznik i dwa kabelki podłączone pod aortę brzuszną.
I rzeczywiście. 11 lipca nagle dzwoni komórka, a po drugiej stronie jej syn, 63-letni Wojciech, mówi do niej: – Nie mam gdzie mieszkać. Czy ty, mama, mnie przyjmiesz?
Z początku mu nie uwierzyła. Wojtkowi nie można wierzyć. Ale potem usłyszała, że on płacze. Bo dzwonił już z ulicy. Z plecakiem z najpotrzebniejszymi osobistymi rzeczami, z telewizorem w reklamówce i dwiema kulami, dzięki którym jako tako się porusza, siedział przed swoim blokiem przy Woronicza w Warszawie i zastanawiał się, co dalej. Właśnie został eksmitowany.
Serce Zofii podskoczyło. Jak to możliwe? Dlaczego nikt jej nie zawiadomił? – pytała. Jako matka mogłaby coś zrobić, pomóc, gdzieś zadzwonić, kogoś zawołać, wziąć go do siebie, ale… No właśnie. To skomplikowane.
• • •
On jako dziecko taki był ładny. Raz jeden facet podszedł do niej na ulicy i zapytał, czy może go od niej odkupić. Bo taki piękny. Przestraszyła się wtedy, uciekła do autobusu. I mądry też był. W wieku 11 lat już grał z ojcem w brydża. Z ojcem milicjantem Wojtek był bardzo związany. Ale potem ojciec niespodziewanie zmarł – 1 listopada było Święto Zmarłych, a 20 listopada już nie żył, czerniak. To wtedy Wojtek zaczął się powoli zmieniać.
Znikał na całe noce. Z czasem już wiedziała, że jeśli ma go znaleźć, to tylko pod szpitalem. Stał na rogu ulicy i obserwował budynek. Po cichu mówił, że tu mu lekarze jego tatusia zarżnęli. Diagnoza była szybka i prosta. W wieku 34 lat Zofia została wdową i samotną matką dwójki dzieci – córki oraz 12-letniego syna Wojtka, który okazał się zdiagnozowanym schizofrenikiem paranoidalnym.