Trwała ruina
Ruina za kosmiczne pieniądze. Dlaczego Pałac Saski wiecznie jest w odbudowie
W spółce Pałac Saski trwa wyścig z czasem. Do 13 listopada spółka musiała czekać, aż spłyną do niej opinie niezbędne do złożenia u wojewody wniosku o lokalizację inwestycji. Skompletowane dokumenty muszą jeszcze przejść przez Radę Odbudowy, która formalnie ma miesiąc na wyrażenie opinii. Dopiero wtedy można formułować wniosek i wysłać go do wojewody. Bez decyzji o lokalizacji inwestycji odbudowa utknie w martwym punkcie. Choć formalnie projekt jest uprzywilejowany do granic możliwości. Ma 2,5 mld zł gwarantowanego specustawą finansowania z budżetu państwa. A przed paroma tygodniami udało się rozstrzygnąć konkurs architektoniczny na odbudowę. Nic tylko odbudowywać.
PiS-owski wojewoda formalnie podał się już do dymisji. Ale do czasu powołania nowego dalej może wydawać opinie i podpisywać wnioski. I na to grają władze spółki. Wiedzą, że ktokolwiek będzie następnym wojewodą mazowieckim, nie złoży swojego podpisu pod wnioskiem. – Trzeba upaść na głowę, żeby odbudowywać pałace, kiedy w budżecie jest gigantyczna dziura, a ludzi nie stać na mieszkania, bo ceny wyrwały się spod kontroli – mówi Hanna Gronkiewicz-Waltz, która w latach 90., jako prezes Narodowego Banku Polskiego, sama próbowała odbudować Pałac Saski. W tej historii jest wiele zwrotów akcji. I wielu bohaterów, których perspektywa szybko i diametralnie się zmieniała. Ta sama Hanna Gronkiewicz-Waltz już jako prezydent Warszawy w 2008 r. z hukiem zlikwidowała projekt odbudowy Saskiego.
Stare nuty, nowa partytura
Ustalenie, dlaczego PiS wpadł na pomysł, że odbuduje w niechętnej sobie Warszawie Pałac Saski, i to za kosmiczne pieniądze, nie jest łatwe. Po pierwsze dlatego, że główni pomysłodawcy milczą. A jeśli nie milczą, to i tak nie mówią, co naprawdę nimi kierowało. Jeśli już, to raczej z zadęciem opowiadają o „wzmacnianiu narodowej tożsamości” – tak jakby można ją było budować z cegieł i cementu.