Turyści w katedrze
Bóg umarł. Sekularyzacja galopuje, przybywa apateistów. Ale tli się jeszcze ognik religijności
JOANNA PODGÓRSKA: – Wielkanocne wydanie amerykańskiego tygodnika „Time” z 1966 r. ukazało się z czarną okładką i czerwonym napisem: „Is God Dead?”, czy Bóg umarł? Jednoznacznej odpowiedzi nie było. Pan tytułuje swoją książkę „Bóg umarł”. I kropka, a nie znak zapytania. Aż tak?
MICHAŁ JĘDRZEJEK: – Tak, choć oczywiście możemy zapytać, co to znaczy. Ja to rozumiem w ten sposób, że umarł Bóg, który był oczywistym elementem europejskiej kultury; fundamentem teorii filozoficznych i naukowych, źródłem władzy i prawa. Nasz świat z reguły obywa się już bez religijnej interpretacji, a zachodnie społeczeństwa wyzwoliły się spod dominacji instytucji i symboli religijnych. Mit śmierci Boga jest obecny w europejskiej kulturze od początku XIX w. Można go traktować jako twardą tezę, że Bóg stał się nam obcy i nie do przyjęcia – tak traktował go Fryderyk Nietzsche, który ogłosił śmierć Boga w 1882 r. Dla niego wiara była czymś niewiarygodnym i dziwacznym. Nie mógł zrozumieć, że chrześcijanie nadal świętują jego zmartwychwstanie. Ja bliższy jestem miękkiemu rozumieniu tezy o śmierci Boga. W naszej kulturze ludzie religijni są niejako pod ciśnieniem sekularyzacyjnych zmian i albo tracą wiarę, albo dostosowują się, istotnie rewidując swoje podejście do niej. Nie chodzi tylko o narrację publicystyczną, mówiącą o odejściach z Kościoła, związanych z przestępstwami seksualnymi kleru, czy o sojuszu ołtarza z tronem. To jeden z bodźców, ale zmiany są głębsze, bo sekularyzacja nie zaczęła się wczoraj.
Śmierć Boga odbywała się w kilku aktach?
Z pewnością. Niektórzy teoretycy zaczynają tę historię od lat 60. XX w. i rewolucji obyczajowej, niektórzy od czasów Darwina czy oświecenia. Ale inni szukają jeszcze głębiej.