Udostępnieni
„Co to może być, mamusie?”. Oto sharenting, czyli rodzicielstwo w sieci. Skala zjawiska poraża
Share znaczy: dzielić się, udostępniać w mediach społecznościowych, parenting to rodzicielstwo. Sharenting wydaje się nieszkodliwy w wersji soft, bo cóż w tym złego, że ktoś chwali się własnym dzieckiem albo pyta o radę, gdy dziecko ma wysypkę? Wersja hard to opublikowanie zdjęcia dwulatka z piwem w jednej i siusiakiem w drugiej dłoni albo udostępnienie 1,1 tys. zdjęć dziecka w pierwszym półroczu życia (czyli 183 miesięcznie), jak zrobiła pewna mama ujęta w badaniach dr Anny Brosch z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Z okazji i bez okazji
– Nie każde udostępnianie wizerunku dziecka w sieci kwalifikuje się jako sharenting. Mamy z nim do czynienia, gdy dziecko na zdjęciu czy filmiku jest rozpoznawalne i jego wizerunek trafia do szerokiej grupy odbiorców – zastrzega dr Brosch. Do tego zjawiska niektórzy eksperci zaliczają także tzw. działanie nadmiarowe, czyli udostępnianie ponadprzeciętnej liczby zdjęć czy filmików (nazywane też oversharentingiem). Szkopuł w tym, że granica między udostępnianiem zwykłym a nadmiarowym jest płynna, a pojedyncze zdjęcie dziecka też może trafić w niepowołane ręce i zaważyć na przyszłości młodego i potem dorosłego człowieka. – Młodzież i dzieci coraz lepiej zdają sobie z tego sprawę. Zdecydowanie gorzej jest ze świadomością dorosłych – komentuje Anna Brosch.
Skala zjawiska jest ogromna. Za sprawą zamieszczanych w sieci zdjęć USG i nagrań przyszłego potomstwa, a także boomu na baby shower (przyjęcia dla mam w ciąży) 23 proc. dzieci zaczyna cyfrowe życie, zanim fizycznie przyjdzie na świat.