Skok i wyrok
Młodzi skaczą na główkę mimo przestróg. „Woda zamknęła się nad nim, zapadła cisza”
Jezioro Śniardwy, największy akwen Mazur, 21 sierpnia 1996 r. Łukasz Bednarski miał wtedy niespełna 18 lat. Stał na pokładzie wyczarterowanego jachtu, gotowy do skoku. Woda, jego żywioł od dziecka. Był z kolegami, płynęli z Pisza do Mikołajek, a teraz, na przesmyku między Jeziorem Mikołajskim a Śniardwami, zatrzymali się na chwilę. Chłopak wychowany na wodzie, syn kapitana żeglugi śródlądowej. Pływał, pomagał sterować barkami, skakał z pomostów, nabrzeży, dziobów łodzi – znał to uczucie, gdy ciało przecina taflę wody. Tego dnia chciał się tylko ochłodzić. Skok miał być jak setki innych – dwa kroki, wybicie, pionowe wejście w wodę, tzw. świeca. Idealnie wyćwiczony, perfekcyjny.
W ułamku sekundy, gdy leciał w dół, czas zwolnił. Łukasz czuł pęd powietrza, pewność siebie. Woda zamknęła się nad nim, a potem – puffff – cisza. Głucha, absolutna, jakby świat wstrzymał oddech. Oczy miał otwarte, widział mętne światło, ale coś było nie tak. Ciało, które zawsze słuchało jego rozkazów, odmówiło posłuszeństwa. Nie mógł się ruszyć. Unosił się w wodzie, machając bezradnie rękami, niezdolny przekręcić się, podnieść głowę, zaczerpnąć powietrza. Panika przyszła jak błyskawica: „Chyba się topię”. Zaczął liczyć: raz, dwa, trzy, cztery, próbując oszacować, ile sekund tlenu mu zostało. Pięć, sześć, siedem... Przy dziesiątym uderzeniu serca usłyszał plusk. Ktoś złapał go w ramiona, wyciągnął na brzeg. Chłopcy, z którymi płynął, uratowali mu życie. Ale życie, które znał, właśnie się skończyło.
Łukasz nie wiedział, że ten skok na główkę – brawurowy, lecz dla niego rutynowy – zmieni wszystko. Uderzenie o mieliznę, której nie zauważył, złamało mu ostatni kręg szyjny C7. Odłamki uszkodziły rdzeń kręgowy. Nogi przestały działać, ręce straciły pełną sprawność, dłonie – precyzję.