Ich korpo, nasze racje
Koniec wolności w sieci? Gdy politycy biorą się za internet, budzą się emocje. W tle spór Unii z USA
Rząd Donalda Tuska zdecydował, że w Polsce ma obowiązywać cenzura internetu. To nie sąd, ale urzędnik podległy rządowi ma decydować, co jest prawdą, a co prawdą nie jest” – grzmiał w Sejmie Dariusz Matecki, poseł PiS. „Nadchodzi cenzura internetu” – ostrzega w sieci Konfederacja. „W praktyce mamy do czynienia z przepisami, które bardziej przypominają rozwiązania znane z państw totalitarnych niż z państwa prawa. Decyzja zapada natychmiast i wydaje ją urzędnik, a sprzeciw można złożyć w sądzie, co jest żartem wobec obywatela w związku z procesami trwającymi długie lata i kosztującymi czas i pieniądze”. Janusz Cieszyński, minister cyfryzacji za rządów Mateusza Morawieckiego, dodaje z kolei, że „decyzje o tym, co należy zdjąć z Facebooka czy X-a, ma podejmować wskazany przez Donalda Tuska Przemysław Kuna”, urzędnik NASK.
Kafka 2.0
Wszystko to są bardzo poważne zarzuty, dotyczące ważnego aspektu życia społeczno-politycznego, czyli wolności słowa w internecie. Konkretnie odnoszą się do projektu nowelizacji Ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną, autorstwa Ministerstwa Cyfryzacji. Tymi przepisami rząd chce wdrożyć w Polsce unijny akt o usługach cyfrowych. Zarzeka się, że dzięki nowemu prawu „ochrona przed nielegalnymi treściami w internecie będzie skuteczniejsza”. Co więc faktycznie nas czeka? Kolejna ACTA (już chyba 3.0), przed którą ostrzega opozycja wespół z rządem USA i big techami? Czy skuteczne przyciśnięcie platform cyfrowych – tak, by ich użytkownicy byli lepiej chronieni?
Skąd potrzeba prawa dotyczącego relacji platform z ich użytkownikami? Są przecież regulaminy, zasady społeczności i różne wewnętrzne regulacje. Tyle że ponad 20 lat od powstania Facebooka i dekadę, odkąd ByteDance uruchomiło TikToka, widać, że autoregulacje nie chronią użytkowników w zderzeniu ze znacznie silniejszymi korporacjami.