Kolejny lokal z dzisiejszego odcinka to też „pączek". Obsessja, mieszcząca się niemal vis à vis ambasady Rosji, tuż obok hotelu Belwederskiego i pod murem ogradzającym rządowe osiedle Parkowa, jest bowiem konsekwencją powodzenia świetnej (dawno przez nas opisanej) Kuźni Smaku z ul. Mazowieckiej. Mając w pamięci smaki Kuźni baliśmy się nieco, że jej córka może mieć kłopoty z dorównaniem matce. Spotkał nas na szczęście przyjemny zawód. Obsessja absolutnie dorównuje lokalowi z Mazowieckiej. Jest (na oko) trochę większa, nieźle umeblowana i ozdobiona. Młoda załoga zapewne szybko dorówna starszym kolegom z Kuźni, na razie jest wyraźnie stremowana, choć sympatyczna, opiekuńcza, acz bez zbędnej natarczywości, i służy wszelkimi dostępnymi informacjami.
Karta dań średnio obfita, ale słusznie, bo restauracja, która stawia dopiero pierwsze kroki na warszawskim rynku, musi dłużej popracować, by zdobyć większą rzeszę klientów. A wyrzucanie przeterminowanych produktów przyprawia o ból serca i menedżera, i kucharza.
Tym razem pominęliśmy przekąski, choć kusiły i te zimne, i te gorące. Zaczęliśmy od zup. Krem szparagowy i rakowa (po 16 i 19 zł) były wspaniałe. Ta pierwsza ze świeżych szparagów, bo właśnie trwa sezon tych przesmacznych jarzyn, była aromatyczna i o jedwabistej konsystencji. Rakowa zaś zawierała sporą ilość szyjek, czyli mięsa z raczych ogonów. Jej smak, aromatyzowany świeżym koperkiem, był złamany odrobiną ostrości. Taką zupę zapewne robiła Lucyna Ćwierczakiewiczowa - postrach wszystkich przekupek i kucharzy XIX-wiecznej Warszawy, autorka dziesiątek książek i rubryk kulinarnych w magazynach mód.
Do dań drugich zamówiliśmy jeden wspólny (prawda, że wielki) talerz endywii z mozzarellą i pieczonymi warzywami. Tu wyróżniały się smakiem suszone, marynowane w oliwie pomidory i świeżutkie kulki mozzarelli. Turbot z borowikami (29 zł) był doskonały. Ta ryba, uwieczniona przez Güntera Grassa w książce zatytułowanej właśnie „Turbot", jest przysmakiem, ale tylko, jeśli trafi w ręce profesjonalisty. Tak właśnie było tym razem. Z mięs zaaplikowaliśmy sobie comber jagnięcy w rozmarynie na puree z bakłażana (44 zł). I to był także szczyt smakowego wyrafinowania. Dobrze, i nie za długo, marynowane kotleciki baranie, pełne zapachu rozmarynu, były soczyste i miękkie. Ich zdecydowany smak łagodziło delikatne, wręcz subtelne purée. Razem, na zasadzie kontrastu, jagnięcina i krem bakłażanowy stanowiły rozkoszny melanż.
Na deser, jak i przy sałacie, zamówiliśmy wspólną porcję lodowego parfait z czekoladą. Do tego - by złagodzić nadmierną, a przewidywaną słodycz - espresso, do którego nie wsypaliśmy ani grama cukru. To godna polecenia metoda dla tych, którzy nie są nadmiernymi słodkolubami. Naszym zdaniem ten rejon Warszawy zyskał kolejny punkt wart bywania.