Z ustnego zawiadomienia o przestępstwie: „Mocz został poddany badaniu w godzinach rannych. O godz. 9.23 otrzymano wynik. Stwierdzono, że w moczu występują nieliczne plemniki”. Mocz pobrano od trzyletniej Martynki trzeciego dnia jej pobytu w szpitalu. – Przyszła pielęgniarka i zapytała, czy to był mocz mojej córki – opowiada Anna. – Coś mnie tknęło. Czyżby badanie źle wypadło?
Anna zadzwoniła do Marka. Omal nie spadł z drabiny.
Szpital wykrył przestępstwo
Ojciec Martynki jest murarzem, a mama szyje cholewki. Żeby związać koniec z końcem, Marek muruje na dwa etaty. Przed rokiem, 24 września, Anna, która nie mogła wstać od cholewek, poprosiła go, żeby odebrał Martynkę z przedszkola. Dziewczynka miała gorączkę.
Lekarz powiedział, żeby nie panikować. Gardło ledwie zaczerwienione. Trzeba zaczekać, może coś się rozwinie. Na drugi dzień rozwinęło się do czterdziestu stopni gorączki. Z pogotowia odesłali ich na oddział dziecięcy specjalistycznego szpitala w Radomiu. Tam lekarz rozpoznał wyrostek i wysłał do zakaźnego. W samochodzie Martynka wymiotowała. W zakaźnym stwierdzili, że to jednak nie wyrostek i znów odesłali do specjalistycznego.
Wreszcie zdiagnozowano nieżyt jelit i infekcję górnych dróg oddechowych.Przez dwa dni nie można było pobrać próbki moczu do badań, bo się mieszał z kałem. 27 września rano Anna, która na zmianę z Markiem siedziała przy małej w szpitalu, podstawiła dziecku nocnik. Anna przelała trochę moczu do próbnika. – Przyszła ordynatorka. Wypytała o moją rodzinę. Nas jest czworo – bo jeszcze 16-letni syn. Pytam, co się dzieje, a ona, że w moczu były plemniki. Szok. Skąd u takiego małego dziecka plemniki. Wychodząc, prosiła, żebym nikomu o tym nie mówiła. I że sprawa trafi do prokuratury. Od razu uznali nas za przestępców.
Pobrano drugą próbkę moczu, tym razem wprost do próbnika. O 13.23 był wynik – żadnych plemników nie znaleziono. Ordynatorka oddziału dziecięcego zapytała w laboratorium, czy mogło dojść do przekłamania wyniku albo pomylenia próbek. Zapewniono ją, że to niemożliwe. Skierowała dziewczynkę do ginekologa.
Anna: – Czekałam z Martynką przed gabinetem. Wyszła pani ginekolog i mówi: wie pani, że dziecko jest molestowane? Wie pani, czym to grozi? Rozpłakałam się, nie mogłam słowa wydusić. Potem rozebrała dziecko i zbadała. Nie stwierdziła żadnych zewnętrznych ani wewnętrznych obrażeń. Mimo to zawiadomiła prokuraturę, a pani ordynator – sąd rodzinny. Załamałam się.
Na korytarzu Anna zaczepiła ordynatorkę pediatrii. To niemożliwe, żeby Martynka była molestowana. Zna swoją rodzinę. Ręczy za męża i syna. – A ona, że jak dziecko ma biegunkę i wymioty, to może wskazywać na molestowanie. Czułam, że nie mogę nic zrobić. Bo machina już ruszyła.
Ordynator Lila Pisarek nie chce rozmawiać ani o plemnikach w moczu, ani o tym, dlaczego w zawiadomieniu wysłanym do sądu rodzinnego nie wspomniała, że druga próbka dała wynik ujemny. Napisała tylko, że były plemniki w moczu, badanie ginekologiczne nic nie wykazało, a wymaz z pochwy jest w trakcie badania. – Robiłam wszystko dla dobra dziecka – kończy ordynator i odsyła do dyrektora szpitala.
Sąd odebrał dziecko
Tadeusz Kalbarczyk, dyrektor do spraw medycznych, jest już zmęczony plemnikami w moczu i ogólnie życiem. Wtedy, przed rokiem, w szpitalu był zawał. Lekarze strajkowali, przyjechał wojewoda i minister Zbigniew Religa, szpitalowi groziła ewakuacja. Dyrektor Kalbarczyk nie miał więc czasu liczyć tych plemników. Ze sprawą zapoznał się dopiero później. Ale ma swoje zdanie. – Uważam, że zawiadomienie sądu nie było zbyt pochopne. Tyle się pisze o tym molestowaniu, o biciu dzieci, przemocy w rodzinie. Co by było, gdybyśmy nie zawiadomili, a molestowanie byłoby faktem?
Nazajutrz po wpłynięciu zawiadomienia wydział rodzinny i nieletnich radomskiego sądu rejonowego wszczął postępowanie o pozbawienie władzy rodzicielskiej Anny i Marka. Na podstawie doniesienia ordynatorki uznał, że „dobro małoletniej jest w sposób istotny zagrożone w miejscu jej zamieszkania”. W trybie zabezpieczenia postanowił umieścić Martynkę w rodzinie zastępczej pełniącej funkcję pogotowia opiekuńczego.
– Rozumiem, że to budzi kontrowersje, bo dziecko się zabiera, to boli – tłumaczy Justyna Mazur, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Radomiu. – Dziś wiemy, że informacje w zawiadomieniu nie były kompletne. Ale nie otrzymaliśmy go od kogoś z ulicy, tylko ze szpitala. Pozostawienie wtedy sprawy bez odzewu, zwłaszcza gdyby się te podejrzenia potwierdziły, mogłoby mieć negatywne skutki dla dziecka.
– Gdy rodzina prawidłowo funkcjonuje, odseparowanie od rodziców zawsze jest dla dziecka niszczące – ostrzega Teresa Szumiło, psycholog. – Sąd w takich sprawach musi działać szybko, ale powinien wszystko rozważyć, żeby nie postąpić pochopnie.
Sędzia przyznaje, że sąd nie miał żadnych informacji na temat rodziny, z której odebrano dziecko. Czy nie można było ich wysłuchać, wysłać najpierw kuratora? Nie, bo na to potrzeba czasu. Trzeba wyznaczyć termin, napisać wezwanie, zakleić kopertę, wysłać pocztą. Sąd nie działa na telefon.
Anna i Marek złożyli zażalenie na decyzję sądu. Prosili, żeby nie zabierać im dziecka. A jeśli już, to by rodziną zastępczą ustanowić jedną z babć Martynki. Sąd jednak podtrzymał decyzję.
Nowi opiekunowie przyjechali po Martynkę do szpitala w asyście pracownika MOPS i kuratora. Pani z MOPS dała Annie karteczkę z numerem telefonu: proszę zadzwonić, ustalimy widzenia. Anna strasznie długo ubierała Martynkę. Dziewczynka nie wiedziała, co się dzieje. Też zaczęła płakać, bo mama płacze. Anna jej powiedziała: jedziesz do cioci na badania.
– Tak szybko odjechali, że nie zdążyłam się pożegnać. Raz w tygodniu ustalili nam widzenia. Odbywały się w MOPS. Jak byli pierwszy raz, Martynka patrzyła na nich jak na obcych ludzi. Opiekunowie mówili, że dla nich ta sprawa też jest dziwna: bo raz są plemniki, raz ich nie ma.
Równolegle z sądem postępowanie prowadziła prokuratura. Robert Czerwiński, szef Prokuratury Rejonowej w Radomiu, wyjaśnia, że plemniki były, ale obrażeń zero, więc należało zachować ostrożność. Brakowało podstaw, żeby od razu wszczynać postępowanie karne. – Zwróciliśmy się do sądu i do szpitala o nadesłanie całej dokumentacji.
Ze szpitala nadeszły wyniki badania wymazu z pochwy. Plemników nie znaleziono. W materiałach przesłanych z sądu była opinia biegłego ginekologa. Rozłożył sporne plemniki na łopatki. Plemniki były w okolicy cewki moczowej dziecka. Gdyby się tam znalazły po odbyciu stosunku, u dziecka tak małego wystąpiłyby obrażenia narządów płciowych: rozerwanie błony, otarcie naskórka. A tego nie stwierdzono.
Biegły rozważył też drugą wersję: że spółkowania nie było, ale mogło dojść do wytrysku nasienia w okolicy przedsionka na skutek masturbacji. Ale wówczas nasienie znajdowałoby się w okolicy cewki moczowej i przedostałoby się do pochwy. A badanie wymazu było negatywne.
Wersja, że dziewczynka już miała plemniki, trafiając do szpitala, czyli że sprawa zaczęła się w domu, też upadła. Martynkę w czasie pobytu w szpitalu często myto, plemniki zostałyby wypłukane do chwili badania.
Jeśli w powtórnym badaniu moczu, przeprowadzonym po czterech godzinach, oraz w wymazie z pochwy nie stwierdzono plemników, należy podać w wątpliwość, czy znajdowały się one w okolicach cewki moczowej podczas pierwszego badania. Tyle biegły.
– Przyjęto też inną wersję – mówi prokurator Czerwiński. – Na przykład mocz mógł być pobrany pierwotnie z zanieczyszczonego nocnika, do którego mogli wcześniej sikać chłopcy z oddziału. Tam są też duzi chłopcy. Mogli się masturbować. Oceniliśmy, że nie ma podejrzenia popełnienia przestępstwa i odmówiliśmy wszczęcia śledztwa.
Sąd oddał dziecko
Najprostsze byłoby zbadanie DNA z plemników. Ojciec Martynki i jej brat byli gotowi się temu poddać. Ale, jak mówi prokurator Czerwiński, na etapie postępowania sprawdzającego nie robi się takich badań. Poza tym nie było materiału. W szpitalu zaraz po badaniu mocz się wylewa.
Dyrektor Kalbarczyk przyznaje, że nie ma procedur, które by wskazywały, jak zabezpieczyć podejrzaną próbkę dla potrzeb ewentualnego postępowania. Ogólnie moczu się nie przechowuje, bo nie ma do tego warunków. Ale po sprawie Martynki zastanawiał się z prawnikami, jak to zorganizować. Właściwie to zastanawia się do dziś. I nic jeszcze nie wymyślił.
Jeśli chodzi o czystość na oddziale, to dyrektor Kalbarczyk ufa swoim pracownikom. Jak pani z oddziału mówi, że nocniczki się wyparza, to on przyjmuje to za prawdę. Ale czy tak było w tamtym przypadku – skąd ma wiedzieć? Zwłaszcza że wtedy w szpitalu byli wojewoda, minister – był strajk.
Po miesiącu pobytu Martynki w rodzinie zastępczej sąd przychylił się do ponownego wniosku rodziców, żeby dziewczynka trafiła pod zastępczą opiekę babci. 29 listopada odbyło się posiedzenie w sprawie odebrania rodzicom Martynki praw rodzicielskich. Wobec oczywistego braku podstaw praw im nie odebrano. Dziewczynka wróciła do domu.
Odebrano im natomiast dwa miesiące życia. Sąsiedzi zdążyli powziąć uzasadnione podejrzenie, że z Markiem i Anną jest coś nie tak. Gdy opiekunka zastępcza przyjechała z Martynką do osiedlowej przychodni, żeby ją zaszczepić przeciwko grypie, zaraz szeptano, że u małej „coś” wykryto.
Dyrektor nie przeprosił
Justyna Mazur, rzecznik sądu, rozumie, że rodzice cierpieli. Ale jej zdaniem postępowanie było całkiem szybkie – trwało niecałe dwa miesiące.
Jeszcze bardziej rozumie ból Anny i Marka dyrektor Tadeusz Kalbarczyk. Na biurku ma zdjęcie wnuczka w ramce. Gdyby był na miejscu sędziego – to mówi prywatnie, nie jako dyrektor – to by się zastanowił. Nie spieszyłby się z odbieraniem dziecka. – A jakbym już chciał się spieszyć, tobym wydał decyzję, że oddzielam córkę od ojca. Ale nie od matki. Sądy mają wiele spraw i może to idzie trochę z automatu.
Dyrektor ma powód, żeby tak mówić. Trwa proces cywilny wytoczony szpitalowi przez rodziców Martynki. Domagają się 50 tys. zł zadośćuczynienia. Mają też dyrektorowi do zarzucenia, że nigdy nie powiedział: przepraszam. Nawet przyparty do muru w programie TVN „Uwaga”. Wedle dyrektora przeproszenie to jak przyznanie się do winy. A jest proces. Mógłby porozmawiać z rodzicami dziewczynki, wyjaśnić, czym się kierował szpital, donosząc do sądu i prokuratury. Ale oni nigdy do niego nie przyszli. – A ja przecież do nich nie pojadę – rozkłada ręce – bo skąd wiem, czy chcą mnie znać?
Zresztą szpital, podobnie jak sąd, zawsze kieruje się dobrem dziecka.
Imiona rodziców i dziecka zostały zmienione.