Sygnał przyszedł 13 stycznia z Genewy, z sekretariatu INSARAG, Międzynarodowej Grupy Doradczej ds. Poszukiwań i Ratownictwa ONZ, gdzie polscy strażacy figurują jako jedna z 11 certyfikowanych przez ONZ grup poszukiwawczo-ratowniczych do szczególnie ciężkich zadań. Grupy są także przygotowane do działań z użyciem specjalistycznego sprzętu technicznego, w wypadku zawalenia się obiektów, zwłaszcza konstrukcji z elementami stalowymi.
Ratownicy i psy byli gotowi do wylotu w ciągu kilku godzin, sprzęt – zgodnie z wytycznymi INSARAG – zapakowany w skrzynie przystosowane do transportu lotniczego. Uzgodnienia dotyczyły samolotu: jego dysponentem jest szef Kancelarii Premiera, a obsługą maszyny zajmuje się 36 Pułk Lotnictwa Transportowego. Minister Miller zapewnia, że trwały kwadrans. Ale jedyny polski samolot rządowy był właśnie w Gruzji z prezydenckim ministrem Aleksandrem Szczygłą.
– Decyzja musi być natychmiastowa. Byłem przy pięciu trzęsieniach ziemi i zawsze ta zwłoka się powtarza – mówi Maciej Halota, ratownik z Nowego Sącza.
Polscy ratownicy nie mogli polecieć wojskowym Herkulesem, nie było decyzji ani środków, żeby wyczarterować z Ukrainy czy nawet z LOT. Pozostawało rządowe Tu154, wysłużony wrak. Jest samolotem pasażerskim, niedostosowanym do przewożenia sprzętu ratowniczego. Nie ma odpowiednich luków na ciężki bagaż, ale rządowe samoloty nieraz już woziły ratowników, nauczyli się, jak pakować tony ładunku.
Poleciało 54 ratowników, 10 psów i 4 tony sprzętu. Żywność dla grupy na siedem dni, woda pitna, stacja uzdatniania, paliwo. To była największa akcja polskich ratowników za granicą, jedynie do Turcji, dotkniętej trzęsieniem ziemi, wysyłaliśmy tak dużą grupę.
Polska grupa jest zobowiązana do pomocy na terenie Europy i Afryki. To, czy poleci na Karaiby, zależało od suwerennej decyzji premiera, po uzgodnieniach z komendantem głównym Państwowej Straży Pożarnej. – Jak mogliśmy nie jechać? – pyta retorycznie Jerzy Miller, szef MSWiA.
Reklama