Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Dyskretny urok Dalajlamy

Po spotkaniu w Białym Domu

Dlaczego politycy zachodni spotykają się z liderem Tybetu, który nie ma ani dywizji, ani państwa i nie potrafi od pół wieku poprawić losu rodaków?

Ten dyplomatyczny rytuał znamy na pamięć. Pekin protestuje, ilekroć gdzieś na świecie ma dojść do spotkania na wysokim szczeblu z ikoną Tybetu. Czasem protesty i naciski odnoszą skutek. Politycy odwołują spotkanie z Dalajlamą i wtedy protesty sypią się ze strony zachodnich mediów, świata kultury, działaczy praw człowieka.

Tym razem prezydent Obama nie dał powodu do protestu przyjaciołom wolnego Tybetu. Nie ugiął się, jak w zeszłym roku. Rozmawiał z Dalajlamą w Białym Domu, tak jak z innymi zagranicznymi VIP-ami. Ale kto ma oczy do patrzenia, ten zauważy, że rozmowa toczyła się w Gabinecie Map, a nie w Owalnym, tym najważniejszym. Nadano jej status półoficjalny, by  nie za bardzo nie drażnić chińskiego smoka.

W takim razie po co to wszystko? Niby Waszyngton zaznaczył, że nie da sobie dyktować nikomu, z kim ma lub nie ma się spotykać prezydent USA. Ale z drugiej strony pomniejszono znaczenie spotkania. Cóż, Dalajlama prawie wszystko zniesie z buddyjskim poczuciem humoru. Uścisk dłoni, filiżanka herbaty, minutowa migawka w telewizji, też mogą się przydać sprawie Tybetu.

Obama mógł mieć powody, by lawirować. Jak Dalajlama jest pokojowym noblistą, a to zobowiązuje. Więc wśród map rozmawiali o pokoju. Ale Obama jest też szefem najpotężniejszego państwa świata.

Prowadzi atomową grę z Iranem. Chińczycy są przeciwni sankcjom przeciw Teheranowi. Tuż przed spotkaniem grozili, na razie ustami rzecznika MSZ, więc jeszcze nie z najwyższego szczebla, że Pekin rozważy, czy nie sprzedać ajatollahom broni rakietowej. Nieco wcześniej Pekin protestował przeciw sprzedaży amerykańskiej broni Tajwanowi. Obie gospodarki są coraz bardziej od siebie wzajemnie uzależnione. To dlatego Obama tańczy na linie nad przepaścią: nie chce, ale musi.

Reklama